Aaron Sorkin – nie ma obecnie drugiego takiego scenarzysty, który narzucałby swój styl każdemu filmowi. Ale po 25 latach pisania fabuł autor doszedł do wniosku, że sam przeniesie jakąś na ekran. Debiutem była adaptacja wspomnień Molly Bloom, byłej narciarki, która prowadziła najbardziej elegancki dom gry dla osób z wyższych sfer. Mamy typowe serwowanie błyskotliwych dialogów, mieszający się ze sobą świat polityki, celebrytów, biznesu oraz parę zaskakujących zwrotów akcji. Do tego jeszcze rewelacyjna Jessica Chastain w roli głównej i mamy kolejne dzieło ze znakiem jakości Sorkina.
Równie intrygująca wydaje się oprawa muzyczna. Debiutujący reżyser tym razem postanowił dać szansę rozchwytywanemu od paru lat Danielowi Pembertonowi. Brytyjski maestro pracował przy filmie „Steve Jobs”, do którego Sorkin napisał scenariusz, więc decyzja ta nie była w żaden sposób zaskakująca. Sam Brytyjczyk staje się też gwarancją naprawdę dobrej jakości, więc o wynik i ostateczny efekt można było być spokojnym.
Jest to jednocześnie najbardziej przebojowa praca w dorobku maestro, przypominająca troszkę ilustrację z heist movies czy kryminałów lat 70., tylko w bardzo przyspieszonym, nawet… tanecznym stylu. Czuć to od samego początku, gdzie w „Staring Down a Mountain” mamy wrzuconą przyciężką gitarę elektryczną (w środku bardzo mocno tnie, niczym w temacie Jokera z „Mrocznego rycerza”), niejako falującą perkusję, pstryknięcia oraz elektronikę. To właśnie ten zestaw dźwięków jest fundamentem całej pracy.
Zadanie tej ilustracji jest bardzo proste: pokazanie wielkich ludzi tego świata podczas karcianych gier. Stąd tak dużo tutaj dynamiki. Podrapany, perkusyjny popis w „Set It Up” z bujającą gitarą, podparte elektroniką „Play Your Hand” z tnącymi solówkami oraz chwytliwą melodią, pozornie spokojne „Cut the Pack”, agresywniejsze „The Russians” (tu elektronika brzmi niczym podrasowana kosiarka) czy rock’n’rollowe „Red & Black” oraz wręcz transowe „House of Cards” to prawdziwe petardy, dostarczające masy frajdy. A skoro jest to świat wielkich pieniędzy, które przechodzą z ręki do ręki w takim tempie, że nie można się łatwo zorientować, więc i brzmienie musiało być odpowiednio szybkie i efektowne.
To tylko jedna z twarzy tej pracy, bo druga to już underscore oraz fragmenty próbujące się skupić na samej bohaterce. Są one bardziej wyciszone, stonowane w porównaniu do reszty oraz mniej przyjemne – jak krótkie „Molly’s Dream” na fortepian, pełne tykającej elektroniki „Intruder” lub „The Rake”. Lecz i na tym polu zdarza się kilka intrygujących ścieżek. Melancholijne „Scars” z ciepłymi klawiszami czy finałowe „All the Beauty in the World”, które z każdą sekundą nabiera rozmachu godnego blockbusterów, choć początek utworu jest bardziej á la Cliff Martinez.
Nie wiem jak Daniel Pemberton to robi, ale kolejny raz stworzył niebanalną, intrygującą oraz zaskakująco chwytliwą muzykę. „Molly’s Game” ma pazur i jest wyrazista niczym nasza główna bohaterka, a jednocześnie ma wiele twarzy oraz barw, przez które trudno przejść obojętnie. Jeśli ktoś kilka lat temu założyłby się, że ten zdolny Anglik będzie rozdawał karty w świecie muzyki filmowej, dziś zgarnąłby wielki majątek. Gramy dalej?
0 komentarzy