Michael Mann – nazywany przez niektórych geniuszem sensacji (nie bez powodu zresztą) – pozostaje wciąż w dwóch klimatach. Pierwszym jest policyjna, tudzież sensacyjna intryga dziejąca się w wielkim mieście, którą reżyser zapoczątkował w kultowej "Gorączce". Drugim jest operatorska otoczka, która wzmacnia zarówno atmosferę opowieści, jak i nadaje jej bardzo naturalnego wyglądu, chwilami paradokumentalnego wręcz. Reżyser porzucił bowiem standardowe kamery i taśmy na rzecz cyfrówek, które często obchodząc się bez żadnego statywu, bezustannie towarzyszą bohaterom, chwilami "wchodząc" im niemal na głowę. To z kolei Mann zapoczątkował w "The Insider" i "Ali", a szczyt osiągnął oczywiście w "Collateral". Te dwa style opowiadania spotykają się znów w kontrowersyjnym i długo oczekiwanym "Miami Vice", który powstał na kanwie słynnego serialu z lat 80, który to Mann współtworzył. Tym razem jednak coś nie wyszło i film zdecydowanie odstaje od poprzednich dokonań reżysera. Oczywiście porównywać tego do serialu nie ma co, bo poza tytułem i głównymi bohaterami niewiele wspólnego ze sobą mają te produkcje. Jednakże film sam w sobie jest dość średnim dziełem, w którym ponownie nie zawodzi chyba tylko i wyłącznie muzyka…
Radzę jednak zapomnieć o słynnym serialowym motywie przewodnim, autorstwa Hammera. To nie te czasy i nie te klimaty, wobec czego nie było tu dla niego miejsca. Reżyser nie zdecydował się także (dzięki bogu) na żadne miksy, remiksy i inne przeróbki tegoż. I choć pojawia się niewielki zalążek próby nawiązania doń, to jednak pomysł ten spala się już w zalążku, choć wg mnie to dobrze, gdyż zupełnie inny film zasługiwał na zupełnie inną oprawę muzyczną. Mann raz jeszcze uraczył nas mieszanką muzyczną, na którą składa się masa piosenek i trochę muzyki ilustracyjnej – co też jest praktyką stosowaną od czasów "Heat". Tym razem do Elliota Goldenthala, Lisy Gerrard, Graeme Revella i Jamesa Newtona Howarda dołączył John Murphy ("28 dni później"). Wprawdzie niektóre źródła podają też Klausa Badelta jako współautora muzyki, ale jest to wierutna bzdura, gdyż Badelt stworzył tylko jeden kawałek (ostatni na krążku), w dodatku do spółki z niejakim Markiem Batsonem.
Sytuację można więc poniekąd porównać do "Zakładnika", gdzie Howardowi towarzyszył Antonio Pinto, który stworzył tam dwie (ale za to jakie!) ścieżki. Także Murphy, śladem JNH, nie napracował się zbytnio tworząc symboliczną oprawę na potrzeby tej produkcji. Na płycie umieszczono tylko dwa jego utwory, choć w filmie było tego zdaje się ciut więcej. W każdym bądź razie zarówno on, jak i Howard, Pinto i Badelt, stworzyli kawałki niezmiernie ważne i potwierdzające powiedzenie, że nie liczy się ilość, a jakość. Zdecydowanie ich ścieżki należą do najlepszych fragmentów partytury. I choć tym razem score wydaje się wyraźnie przytłoczony piosenkami, to jednak wychodzi z tego obronną ręką. Dwa kawałki Murphy'ego są wprawdzie bardzo krótkie, ale treściwe i grają na emocjach odpowiednio do tego, co dzieje się na ekranie (finał filmu), a i poza nim słucha się ich naprawdę bardzo dobrze. Choć (tak jak fragment Badelta) są głównie elektroniczne, to emocji w nich nie brakuje. Szczególnie za serce łapie smutne "Who Are You", gdzie fortepian przepięknie połączono z wygenerowanymi dźwiękami. Natomiast Badelt stanowi idealną końcówkę płyty – odrobinę drapieżny, odrobinę nostalgiczny też zupełnie nie przypomina studia MV, w którym "dorastał".
Te dwa słowa – drapieżność i nostalgia – charakteryzują także resztę płyty. Mamy tu bowiem przekrój przez ostrą z reguły muzykę (dominuje rock, techno i gatunki im pokrewne), ale często bardzo smutną, chwilami tajemniczą, innym razem przygnębiającą wręcz. Choć nie brakuje weselszych melodii ("Sinnerman", "Arranca", "Pennies In My Pocket"), to jednak wszystko podszyte jest idealnie filmowym klimatem posępności i pewnej ulotności zdarzeń. Zresztą najcelniej ten klimat (płyty i filmu) oddaje kawałek "Sweep" grupy Blue Foundation. To połączenie elektroniki z tradycyjnymi utworami potrafi przygnębić, dać odrobinę przyjemności i nadziei, pokazać pazury, ale też jawi się jako nie do końca udany eksperyment, w dodatku za długi i chwilami nużący. Także z poziomem jest tu różnie. Podczas gdy płyta z "Heat" zachwycała swoją spójnością i podobieństwem tak różnych gatunków, a "Insider" i "Collateral" posiadali jednolity właściwie i bardzo wysoki poziom, tak w przypadku "Miami Vice" jest gorzej.
Po pierwsze taką muzykę trzeba lubić, bo tak niesamowicie zbliżone do siebie gatunki pozostawiają mało miejsca na manerw. Po drugie obok wyraźnie dobrych czy świetnych utworów ("One Of These Mornings", "Auto Rock", "Ramblas") dostaliśmy zwyczajnie słabą muzykę ("We're No Here", przeróbka "In The Air Tonight", "Blacklight Fantasy"), która spodoba się tylko fanatykom danego stylu. Z kolei niektóre ("Strict Machine" czy "Pennies In My Pocket") po jakimś czasie potrafią porządnie zmęczyć. W dodatku nie obyło się bez braków, co przy filmie trwającym 2,5 godziny dziwić nie powinno. Zabrakło m.in. piosenek Audioslave ("Shape of things to come" i "Wide Awake") oraz przede wszystkim świetnej piosenki użytej w obu trailerach "Numb/Encore" autorstwa Linkin Park i Jay-Z. Z pewnością wzmocniłyby one powyższą, chwilami bardzo przeciętną ekipę.
Z początku album, podobnież jak film, rozczarował mnie. Piosenki nie stanowią już takiego świetnego zestawu i nie współgrają z fragmentami ilustracyjnymi tak genialnie, jak na poprzednich płytach z filmów Michaela Manna. W dodatku tym razem skierowane są one do naprawdę wąskiego grona słuchaczy, bo zawierają głównie muzykę graną obecnie w klubach i na zabawach. Na całe szczęście nie jest to muzyka zupełnie zła, ma nawet genialne fragmenty. Dlatego też dla osób 'otwartych muzycznie', które lubią poszerzać horyzonty, będzie ciekawym doznaniem. Przy odpowiednim nastawieniu i pochwyceniu klimatu, jaki prezentuje, stanowić będzie nawet całkiem porządną rozrywkę. Wystarczy wejść głębiej między wrony, aby zrozumieć ich "śpiew". Byleby tylko nie zatracić się zbytnio, czego wszystkim na życzę, upraszając jednocześnie, aby z góry nie spisywali tej pozycji na straty.
0 komentarzy