Krytycy obwieścili wielki powrót do formy Davida Cronenberga. Trochę trudno zrozumieć ich entuzjazm. „Mapy gwiazd” są mętne i naiwnie skandalizujące. Co gorsza męczą i nudzą nadmierną statycznością. W niewielkim stopniu różnią się rytmem od nudnawych z powodu przepełnienia słowami „Cosmopolis” i „Niebezpiecznej metody ”.
Podobnie jak w poprzednich dwóch filmach, Cronenberg niewiele miejsca pozostawia swojemu kompozytorowi. O ile jednak w „Cosmopolis” to zaniedbanie odbijało sobie w dwójnasób na świetnym krążku, a „Niebezpieczna metoda” wbijała się ostro w świadomość widza mocnym tematem, „Mapy gwiazd” nie mają muzycznie wiele do zaoferowania ani na ekranie, ani poza nim.
Już pierwszy utwór powinien wzbudzić niepokój słuchacza. Howard Shore proponuje dźwiękowy pejzaż. Zdecydowanie najbardziej interesuje go samo brzmienie. Łączy jednolite elektroniczne tło z migotliwymi dzwonkami i dziwnie chaotycznym pizzicato. Udaje mu się uzyskać kosmiczny, dziwaczny efekt, który wprowadza w filmową opowieść konieczną nutę niesamowitości.
Tego rodzaju niejasna, skręcająca w kierunku ambientu muzyka dominuje na krążku. Słuchanie jej nie jest kłopotliwe. Nie ma tu przykrych, dźwiękowych eksperymentów z wczesnych lat twórczości Shore'a. Więcej można znaleźć lekkości i łagodności, co jednak nie czyni tej kompozycji bardziej interesującą.
Trochę ożywienia wprowadzają bębny, których swawolny rytm dodaje energii i szczególnej dzikiej egzotyki. Podobnie jak w „Cosmopolis” Shore'owi przyszło ilustrować scenę imprezy, co zaowocowało klubową estetyką („Wildfire”, „Burn Out”). Słuchaczom o bardziej tradycyjnych potrzebach pozostają refleksyjne utwory liryczne, pełne przejmujących, choć meandrycznych fraz smyczków.
Ogólnie rzecz biorąc, Shore prezentuje materiał spójny, o jednolitej atmosferze. Jednak fakt, że ścieżka dźwiękowa do „Map gwiazd” została wydana, jest zaskakujący. Po wyjściu z seansu pamiętałem jedynie eteryczny podkład przy napisach początkowych oraz chwile budującego napięcie, ale niezbyt interesującego underscore'u. Wątpiłem, by uzbierało się z tego choćby 15 minut dającej się słuchać muzyki.
Producenci płyty prezentują jednak aż 38 minut. Pytanie o sens powstania tego krążka pozostaje przy tym aktualne. Kompozycja Shore'a jest organicznie przywiązana do filmu. Jej bezkształtny charakter nie drażni, tylko bardzo skutecznie usypia. Nawet miłośnicy obrazu będą mieli kłopot, by w skupieniu przesłuchać całość. Chyba, że ktoś ma problemy ze snem, wtedy niech po „Mapy gwiazd” sięga bez wahania.
Zgoda. W filmie muzyka praktycznie nie istnieje. Na płycie to niedrażniąca, ale mocno nijaka kompozycja.