Zanim powstało "Milczenie Owiec" Hannibal Lecter już zabijał. Taki tagline widnieje na okładce dvd "Czerwonego Smoka" (w oryginale "Manhunter", u nas tłumaczony ongiś także jako "Łowca"). Jest to de facto pierwsza ekranizacja powieści Thomasa Harrisa pod tymże tytułem, której podjął się Michael Mann – wówczas młody jeszcze twórca, mający za sobą sukces lajtowego serialu "Miami Vice" oraz mroczną sensację "Thief". Rzecz jasna jego nowe dzieło poszło w tym drugim kierunku – jest więc poważnie, tajemniczo i krwawo. I choć film odbiega znacznie od tego, co wymyślił sobie pisarz, to jest kapitalnym thrillerem, pozostawiającym daleko w tyle swój remake z roku 2002. Zresztą dziś to już tytuł kultowy, co też i łatwo zrozumieć – ma kapitalny klimat, pierwszorzędne aktorstwo (genialny Petersen, dla którego rola ta stała się przekleństwem), perfekcyjne zdjęcia… To wyznacznik całego stylu reżysera, który sporo zawdzięcza także starannie dobranej muzyce.
Tym razem ścieżkę stworzył właściwie nieznany Michel Rubini, dla którego po dziś dzień jest to największy sukces. Choć trudno mówić o sukcesie, gdyż Rubini napisał tu właściwie jeden temat ("Graham's Theme") i troszkę muzyki dodatkowej, której na dobrą sprawę nie słychać. Reszta to robota różnych wykonawców, głównie zespołów The Reds i Shriekback. Wiele tych nazw pewnie nic nie powie młodszym czytelnikom, gdyż to właśnie lata 80 stanowią ich najlepszy okres, a i wtedy byli to muzycy bardziej undergroundowi, których piosenki trudno było znaleźć na popularnych listach Top 10.
Co ciekawe muzyka nie została nigdy wydana na (raczkujących wtedy) płytach CD z powodów typowo komercyjnych – film Manna poległ bowiem okrutnie w box office. Z tego też powodu wytwórnia MCA Records wypuściła na rynek jedynie płytę winylową i kasety magnetofonowe z 9 utworami. Niski nakład i nieprzerwany w tamtych latach popyt na muzykę elektroniczną sprawił, że pozycja ta znikła z rynku w tempie ekspresowym. Nie muszę więc chyba pisać, że dziś jest ona cholernie rzadka i z pewnością pojawiłaby się na liście 10 najbardziej poszukiwanych przez FBI soundtracków – gdyby takowa istniała. Na osłodę zostają 4 ścieżki ("Strong As I Am", "In-A-Gadda-Da-Vida", "This Big Hush" i "Heartbeat") umieszczone na niedawno wydanej kompilacji "The Directors Cut: Music From the Films Of Michael Mann", do której muzykę wybierał sam reżyser.
To co opisuję, to natomiast znacznie łatwiejszy do namierzenia bootleg o nazwie Definitive Edition. Na pierwszy rzut oka różni się on od zwykłego wydania jedynie dwoma ścieżkami więcej na trackliście. W rzeczywistości dostajemy jednak aż 30 minut nowego materiału, w tym dialogi i kilka efektów dźwiękowych – słowem cała muzyka wyjęta żywcem z filmu. Tak, wiem co sobie myślicie – kolejny gniot, w którym jakość muzyki jest tragiczna, a pierwszy lepszy jęk bohatera zagłusza wszystko. Otóż nie, nie tutaj! Muzyka nie posiada może dolby sorround, ale jej jakość jest bardzo dobra, jak na bootleg. Wszelkie dialogi i odgłosy również nie stanowią problemu – co więcej, dobrane są tak, że tylko potęgują klimat, a dla każdego kto zna film, stanowią nie lada gratkę. Wszystkie utwory są zresztą ułożone chronologicznie względem filmowych wydarzeń, a kropkę nad i stanowi dodana na początku ścieżka dźwiękowa (bo trudno tu mówić o samej muzyce) z trailera. Mówiąc krótko jest to więc "Manhunter" w całej swojej okazałości. Brakuje właściwie tylko obrazu…
Zdaję sobie sprawę, że większość osób nie lubi takich eksperymentów – ja sam często podchodzę do nich z niesmakiem i żalem, że tylko w taki sposób mogę zapoznać się z daną partyturą. "Manhunter" stanowi jednak przyjemny wyjątek. Mann jest mistrzem, jeśli chodzi o dobór muzyki do konkretnych scen, wobec czego wszystko łączy się tu w jedną spójną całość i po prostu powala klimatem oraz wzajemnym oddziaływaniem. Przykładowo: po świetnej, ostrej wymianie zdań między Grahamem, a Crawfordem dostajemy kopa w postaci "Graham's Theme", czyli motywu przewodniego. Wrażenie jest naprawdę niezapomniane i udowadnia, że ktoś włożył w ten bootleg sporo pracy, a nie tylko bezmyślnie skopiował z dvd. Nie ma tu bowiem niepotrzebnych szumów, przestojów, niewiadomych dźwięków i innych przeszkadzajek. Pod tym względem jest to więc jedna z najlepszych kompilacji (jeśli nie najlepsza) z jaką miałem przyjemność obcować i miażdży po prostu wydanie oficjalne. Zresztą, jak pisałem, mamy tu całą muzykę z filmu. Poza wspomnianym trailerem możemy także usłyszeć kawałek "Seiun" autorstwa Kitaro i "Freeze" Klausa Schulze – oba nieobecne na wydaniu MCA – oraz powtórkę z "Graham's Theme" (ściezka ostatnia). Wszelkie pozostałe utwory słychać natomiast w całości, gdzie na oficjalce niektóre z nich odrobinę przycięto.
Co do samej muzyki, to jest to ciemna strona magicznych lat 80, a więc elektronika, mnóstwo ambientu i sporo rocka (szczególnie piosenki). Wszystko rzecz jasna skąpane jest w mroku, niepokoju i specyficznym klimacie opustoszałych nocą miejskich ulic, które to Mann szczególnie sobie upodobał. Zabierając się za odsłuch musicie być więc tego świadomi, bo inaczej efekt może być tragiczny. Nie jest to trudna pozycja, ale na tyle specyficzna i (już niestety) archaiczna, że wymaga odpowiedniego nastroju przy pierwszym spotkaniu – bo potem jest już z górki. Niechybnie w jej zrozumieniu bardzo pomaga znajomość filmowej taśmy. Wprawdzie i bez tego można się tu pięknie zatracić (brzmieniom blisko do "Blade Runnera" i Tangerine Dream, z którego usług reżyser skorzystał w poprzednim swoim dziele), ale po filmie słucha się tego po prostu lepiej. Na całe szczęście sam film można dostać całkiem tanio w porządnym wydaniu dvd i jedyną przeszkodą może być… jego specyficzna stylistyka właśnie. Raz jeszcze proszę jednak abyście się nie zrażali – jako widzowie i słuchacze zarazem, bo naprawdę warto.
Właściwie powinienem powiedzieć coś jeszcze o tych najlepszych i najgorszych, ale nie bardzo jest o czym. Cała płyta jest tak niesamowicie spójna i zgrana, że wszystkiego słucha się jednym ciągiem. Choć ja największy sentyment posiadam do japońsko brzmiącego "Coelocanth" użytego w kapitalnej scenie z żywym (!!) tygrysem, to jednak każdy powinien znaleźć tu coś wg własnego gustu. Problem pojawia się w zasadzie przy dwóch ścieżkach – otwierający całość montaż z trailera po prostu odstaje od pozostałej części muzyki, inaczej być nie może. Natomiast "In-A-Gadda-Da-Vida", pomimo swojej genialności może strasznie wynudzić, gdyż utwór ten trwa aż 17 minut i jest bardzo jednostajny. Jednostajna może też wydać się i cała muzyka, przy której trzeba spędzić niemal 80 minut – i to nie raz, aby w pełni ją pojąć. Ocena jest wysoka – tego nie kryję, ale polecać nie chcę. Dla jednych będzie to bowiem wyprawa do piekła, podczas gdy inni staną bliżej boga. Ryzyko warto jednak podjąć. Szczególnie nocą, gdzieś na mieście, przy pełni księżyca…
P.S. Powyższa okładka jest własnego autorstwa, z kolei dwie poniższe to kolejno: pierwsze wydanie MCA oraz wznowienie Intrady (2010 r., 10 ścieżek).
0 komentarzy