Kariera Daniela Pembertona nabiera wiatru w żagle. Kompozytor konsekwentnie trafia do coraz bardziej prestiżowych projektów. Najpierw dla Ridleya Scotta znakomicie zilustrował „Adwokata”. Teraz wsparł swoim talentem Guya Ritchiego w trudnej misji wskrzeszenia dla kina wiekowego serialu „Kryptonim U.N.C.L.E.”.
Jakkolwiek oceniać ten film, z pewnością jest stylowy. Masa urodziwych aktorów i aktorek kręci się po ekranie mniej lub bardziej celowo w coraz to wykwintniejszych kreacjach. Fabuła przypomina stare przygody Jamesa Bonda. Zasadniczo takiej też muzyki należałoby się spodziewać – trochę staroświeckiej, szykownej w brzmieniu, tematycznie uwodzicielskiej. Pemberton wybrał jednak zupełnie inną drogę.
W dołączonej do płyty książeczce kompozytor wspomina, że Guy Ritchie miał jedną wyraźną wskazówkę dotyczącą muzyki: miała być prosta. Pemberton wziął ją sobie wyraźnie do serca. Całe długie fragmenty opierają się na zaledwie kilku instrumentach, z których jeden bierze na siebie narracyjny ciężar. Na ogół jest to flet, co samo w sobie stanowi ogromną niespodziankę w przypadku wysokobudżetowego filmu sensacyjnego. Pospieszne frazy połączone z intrygującymi efektami wokalnymi okazują się jednak znakomicie współgrać ze scenami akcji.
Najlepiej słychać to w „Escape from East Berlin”, które towarzyszy długiej sekwencji pościgu. Charakterystyczny, krótki i bardzo prosty motyw ma w sobie masę energii. Nie obywa się oczywiście bez instrumentów perkusyjnych, ale ich taneczne brzmienie nie ma nic wspólnego z łomotem a'la Brian Tyler. Akcja otrzymuje raczej miękki, rytmiczny sznyt, jakby dotknięcie Henry'ego Manciniego. Pemeberton dba o intrygującą, świeżą barwę, dodaje pstrykanie palcami, wirtuozerskie rajdy na flecie, wreszcie na koniec serwuje dyskotekowe brzmienia. W obrazie wypada to wyśmienicie, a i w trakcie odsłuchu na płycie można dać się ponieść impetowi tego kawałka.
Fakt, że kompozytor buduje wyrazistą i funkcjonalną muzykę akcji bez sięgania po agresywną perkusję i smyczkowe ostinata budzi uznanie i radość. Jednocześnie zbyt wiele utworów wydaje się bliźniaczo podobnych do siebie. Króciutkie motywy, rozrywkowy podkład perkusji i zadyszka fletu pojawiają się zdecydowanie zbyt często. Dzięki temu ścieżka dźwiękowa ma wyrazisty charakter, który w pewnym stopniu rekompensuje mizerię tematyczną, ale zważywszy na długi czas trwania krążka, po początkowym przyjemnym zaskoczeniu, niesie znużenie.
Pemberton przy tym skręca w znów niespodziewane westernowe klimaty, wyraźnie czerpiąc z dokonań Ennio Morricone. Pozwala sobie na ich intrygujące połączenia, a to z brzmieniami śródziemnomorskimi („Signori Toileto Italiano”), a to żywiołowym flamenco („Breaking Out (The Cowboy Escapes)”). Ostatni utwór na płycie stanowi natomiast już jednoznaczny ukłon w stronę Morricone, ufam, że świadomie nawiązując do „Ala Capone” z „Nietykalnych”.
Warto zresztą cierpliwie poczekać na drugą połowę płyty, gdyż czekają tam najlepsze kawałki. Przede wszystkim wreszcie, po barwnym nadmiarze akcji i paru dowcipnych nutach, pojawia się utwór, który niesie ze sobą ciężar emocjonalny. „Circular Story” ma nieco bardziej rozbudowaną, liryczną melodię niesioną gorzkim brzmieniem klawesynu oraz wdzięk popowej ballady. Klawesyn buduje także niepokój w bardzo ładnie wyeksponowanym w obrazie „Laced Drinks (Betrayal Part II)”. Wreszcie akcja znajduje moment spełnienia w wyśmienitym „Take You Down”, które zwraca uwagę staroświecką wokalizą, znów w stylu Morricone, ale wybucha zadziornym, rockowym brzmieniem, w z klasą prowadząc do ostatecznego starcia z filmowymi niegodziwcami.
Na płycie znajdzie się więc co najmniej kilka bardzo udanych utworów. W dodatku wiele z nich doskonale słychać w filmie. Nadają odpowiedni rys znaczącym scenom. Inna sprawa, iż ze względu na ich tematyczną prostotę, bardzo łatwo, na zasadzie ciągłego powtarzania tego samego fragmentu, wbijają się w świadomość widza. Guy Ritchie zresztą świetnie operuje dźwiękiem i muzyką, nie tylko oryginalną, ale też – z grubsza rzecz biorąc – z epoki. Większość wykorzystanych piosenek znalazło się na płycie i nie gryzie się z oryginalną kompozycją. W momentach, gdy męczy ona ciągłym wykorzystywaniem tych samych rozwiązań, stanowią nawet miłe urozmaicenie.
Wydaje się, że Pemberton niepotrzebnie zdecydował się na tak obfity krążek. W ten sposób podkreślił słabości swojej muzyki. Tym niemniej „Kryptonim U.N.C.L.E.” stanowi przyjemnie świeże i niebanalne podejście do kina akcji. Pemberton jako jeden z nielicznych młodych kompozytorów nie podąża szlakiem Hansa Zimmera. Zdecydował się na twórcze rozwiązania, uciekł od klisz i mód, może trochę za bardzo zapędził się w prostocie, ale i tak to jedna z najciekawszych tegorocznych hollywoodzkich kompozycji.
Soundtrack jest znakomity. Te 3 nutki to chyba jakiś żart z Twojej strony.
I to nieśmieszny
Dokładnie. Jedna z najmocniejszych pozycji tego roku, a ocena jak za jakiś średniak z RCP. Tym bardziej tego nie rozumiem w kontekście ostatniego zdania.
Bardzo mi się podoba jak soundtrack pasuje do filmu i jak doskonale go uzupełnia. Fakt, trochę jest za długi ale za to utwory są bardzo dynamiczne i wcale nie ma znużenia. Dobór piosenek jest bardzo trafiony, wręcz jak u samego Tarantino. Świetny soundtrack.