Wielu widzów stawia sobie pytanie po jaką cholerę kręcić remake filmu uznawanego za arcydzieło i klasykę gatunku? Bo przecież za takie uważane jest „Siedmiu wspaniałych” Johna Sturgesa z 1960 roku. Jednak Hollywood nie takie świętości przerabiało i w 2016 roku powstała nowa wersja klasycznego westernu. Szkielet w zasadzie pozostał ten sam: mamy siedmiu rewolwerowców kierowanych przez łowcę głów, Sama Chisolma, którzy stają w obronie mieszkańców małego miasteczka, terroryzowanego przez bezwzględnego, chciwego kapitalistę. Tylko, że zgodnie duchem czasów grupę tworzą: czarnoskóry, Irlandczyk, Azjata, Meksykanin, starzec, Francuz i Indianin. Na szczęście jest to trzymający w napięciu film akcji z mocną finałową konfrontacją – zasługa pewnej ręki reżysera Antoine’a Fuqua.
Wiadomo było, że muzyka musiała zmienić klimat, bo i sam film jest bardziej mroczny od oryginału. Zadanie napisania oprawy muzycznej otrzymał James Horner, dla którego miała to być druga współpraca z Fuqua. Maestro zginął jednak w katastrofie lotniczej zanim rozpoczęły się zdjęcia i wydawało się, że trzeba będzie pilnie znaleźć zastępstwo. Miesiąc po śmierci Fuqua otrzymał prezent – okazało się, ze Horner w oparciu o sam scenariusz napisał kilka mini-suit, zatrudnił orkiestrę i nagrał swoje dzieło. Resztę muzyki dokończył najbliższy współpracownik maestro, Simon Franglen.
I już pierwsze minuty wskazują charakterystyczny, pełen suspensu styl Hornera. Otwierające całość „Rose Creek Oppression” wyraziście pokazuje beznadzieję mieszkańców Rose Creek (bardzo smutna wokaliza, flet shakuhachi, minimalistyczna perkusja, werble), prezentując temat głównego antagonisty i jego sługusów – nakładające się niczym echo krótkie wejścia trąbki podkreślają jego nikczemny charakter (motyw ten wróci m.in. w brutalnym „Street Slaughter”, przypominającym „48 godzin”, czy „Takedown”). Atmosfera zmienia się wraz z „Seven Angels of Vengeance”, czyli tematem naszych śmiałków, przypominającym dokonania podopiecznych Hansa Zimmera (gwałtowne wejścia dęciaków, mechaniczna perkusja i elektroniczne wstawki, chociaż smyczki to czysty James jeszcze z lat 80.). Nie można też zapomnieć o pojedynczych dźwiękach (tykanie zegara) czy bardziej wolnych, ale i niepozbawionych mroku fragmentach („The Deserter”).
Nie zaginął jednak duch Dzikiego Zachodu. By go ukazać, kompozytor sięga po niezapomniane smyczki (przypominające troszkę temat z oryginału „Volcano Springs”), ale też i akustyczną gitarę, klaskanie („Robicheaux Reunion”) czy specyficzne dla danego okresu dźwięki fortepianu (nerwowe, wręcz lekko horrorowe „Magic Trick”). Takich momentów wyciszenia i budowania stricte westernowej otoczki jest tu jednak jak na lekarstwo i pojawiają się one w pojedynczych utworach, rozrzuconych po całej płycie.
Jak wspominałem wcześniej, dominuje underscore z domieszką akcji. Najwięcej do roboty mają tutaj nieprzyjemnie wyeksponowane flety, kotły, perkusja oraz skrzypce. Tak jest w powoli rozkręcającym się, niemal w całości opartym na flecie „Takedown”, wręcz elegijnym „Town Exodus-Knife Trening”, opartym na miarowych uderzeniach perkusji „So Far So Good” (przypomina się „Apollo 13”) czy elektronice „Sheriff Demoted” oraz w „Pacing the Town” z intensywnymi wejściami smyczków. Czasami dochodzą do tego drobne smaczki, jak dzwoneczki w „Pacing the Town”, trzaski perkusji w „Bell Hangers”, przesterowane smyczki w „Army Invaders Town”, gwałtowny fortepian w „Horne’s Sacrifice”, dzwony w „The Darkest Hour”…
Finał to już czysty action score – w filmie zagłuszony niestety strzelaninami i wybuchami. Horner/ Franglen nie bawi się tu w półśrodki i atakuje wszystkim, co ma: galopujące solówki trąbki, kotły i tempo niczym we „Władcy Pierścieni”. Do tego obowiązkowe werble, odbijające się niczym echo flety oraz mocne kowadełko („Faraday’s Ride”), które podkręca atmosferę niepokoju, łkające elegijnie smyczki („Horne’s Sacrifice”) czy wchodzące na chwilę gitarowe rytmy. Najbardziej w pamięć zapada jednak żeńska wokaliza z „House of Judgement”, przypominająca troszkę dokonania Ennio Morricone.
Jedyną rzeczą kłującą w uszy jest nowa aranżacja tematu przewodniego autorstwa Elmera Bernsteina. Sam utwór brzmi więcej niż dobrze, ale kompletnie nie pasuje do całości. Zbyt lekki, przebojowy jak na tak mroczne dzieło. Tym trudniej jest ocenić „Siedmiu wspaniałych” AD 2016, gdyż to zupełnie inna partytura od wyraźnie przygodowego dokonania Bernsteina. Ale Horner oraz (w większym stopniu) Franglen wywiązali się ze swojego zadania, tworząc solidną ilustrację. Bardziej sprawdzającą się jednak na ekranie, gdzie niejako przy okazji tworzy swoisty hołd dla zmarłego maestro. Mocna trójka.
Drobna uwaga do historii powstawania tej pracy. Horner nigdy nie nagrał suit z orkiestrą. Pracował ze swoimi aranżerami na DAW. I dopiero tamtejsze szkice zapisane w formie projektu posłużyły za punkt wyjścia w tworzeniu suit, które faktycznie zorkiestrował i zrealizował Franglen. Cały score jest więc bardziej wariacją na pozostawione przez Hornera melodyczne pomysły w zderzeniu z jego warsztatem. Sporo tu stylizacji, które może nie do końca zostały zrozumiane i odpowiednio wykorzystane przez Franglena. Aczkolwiek odrzucając na bok całą sprawę warsztatowych przynależności i słuszności… jest to score, który w filmie leży całkiem dobrze. I tego należy się trzymać. 😉
Pewnie źle zrozumiałem (tak to jest jak się czyta z angielskojęzycznych stron), ale to nie zmienia faktu, iż to udane pożegnanie mistrza z kinem