Trzeba przyznać, iż ten quasi remake „Ace in the Hole” z 1952 roku (quasi, bo poza punktem wyjściowym i poruszanym problemem są to filmy różne i nie bazują na tej samej historii) to solidny kawałek dobrego kina. Solidny, lecz mocno niedoceniony. Zero nagród na koncie, dość średnie recenzje i po latach lekkie zapomnienie z pewnością nie oddają sprawiedliwości produkcji Costy-Gavrasa. Co prawda film nie jest wolny od wad, a i często razi przesadną hollywoodzkością, lecz przeważają w nim zdecydowanie pozytywne elementy, które – począwszy od aktorstwa, a na muzyce skończywszy – tworzą razem udaną całość, potrafiącą skłonić do refleksji.
Choć jest to produkcja o zacięciu thrillerowym, z kilkoma scenami akcji, to jednak całość doskonale wpisuje się w małomiasteczkowy dramat – a więc gatunek, w którym Thomas Newman idealnie się odnajduje i który przyniósł mu sławę i uznanie. Z jednej strony jest więc „Mad City” klasyczną, newmanowską ilustracją – odrobinę leniwą, ale pełną smaczków i ciekawych niuansów. Z drugiej jednak, kompozytor postanowił pokazać także pewien pazur – poszedł w dynamikę i surową elektronikę, która jest świetną przeciwwagą dla spokojnych smyczków czy fletów i w danym momencie jego twórczości stanowiła pewien powiew świeżości (nawet mimo wcześniejszych dokonań, jak i powstałego w tym samym roku, znacznie mroczniejszego „Red Corner”).
Oczywiście wiąże się to ze wspomnianą akcją, której choć niewiele, to jednak przykuwa uszy do głośników. Już otwierające film/płytę, lekko suspensowe „Channel” zwraca uwagę ciekawą rytmiką i świetnie wijącą się gitarą elektryczną, która doskonale uzupełnia się z bardziej klasycznym instrumentarium. Gitara stanowi zresztą mocny trzon całej partytury, często – jak np. w oryginalnej wersji „Mic Tap”, czy „Max Back In”, w których brzmi dziwnie orientalnie – grając pierwsze skrzypce. Podobnie wykorzystano bębny i perkusję we wszystkich wersjach „Max Goes Out”. Newman nie byłby też sobą, gdyby nie sięgał po naturalne odgłosy, wprost z planu filmowego. W krótkim, acz dosadnym „Pizza Man” wybór padł na policyjnego ‘koguta’ i efekt jest po prostu fantastyczny. Apogeum action score przypada jednak na znakomite, trzymające w napięciu „Feds Fly In” z bogatą sekcją dętą, które potrafi porwać niczym dokonania Powella na tym polu.
Strona liryczna także nie pozostaje obojętna słuchaczowi, choć w samym filmie – co oczywiste – nie wyzwala ani tej mocy, ani tych emocji, często będąc zredukowana do roli zwykłej tapety. Dopiero na płycie wychodzą wszystkie kolorki i detale. Najlepszym tego przykładem jest, bodaj najdelikatniejsza na krążku, a przy tym jedna z najczarowniejszych melodii, jakie wyszły spod ręki kompozytora, „Catfish Corner”. W filmie pojawia się ona dwukrotnie – raz w wywiadzie z matką ‘negatywnego’ bohatera, drugi podczas jednej z rozmów Travolty z Hoffmanem – i, poza tym, że stanowi przyjemne tło, raczej nie robi w nich większego wrażenia. Na płycie jednak trudno ulec urokliwym dźwiękom subtelnego fletu, wspomaganego równie delikatnym fortepianem, klasyczną gitarą i skrzypkami na drugim planie. Coś pięknego! Niestety, wspomniana wyżej ilustracyjność odbijająca się na montażu tego krótkiego albumu, na którym większość ścieżek oscyluje wokół minuty lub mniej, potrafi skutecznie zabić ten klimat, gdyż melodie kończą się, zanim jeszcze na dobre potrafią rozpocząć.
Przypuszczalnie dlatego właśnie, największe wrażenie na postronnym słuchaczu zrobi kulminacja w postaci „Unfavorable Light”. Ta wolno rozwijająca się, nieco poetycka melodia ilustrująca wielki finał filmu, to jednak coś, na co warto czekać całe pół godziny. To świetny mariaż newmanowskiej elektroniki z klasyczną Americaną, stanowiący doskonałe podsumowanie, jak i sedno całej tej obłędnie miejskiej kompozycji. Co ciekawe, jego albumowa prezentacja odrobinę różni się od tego, co usłyszeć możemy na ekranie – jest jakby odrobinę mniej epicka, pozbawiona na przykład świetnie wyodrębnionej frazy narastających dęciaków, na które dopiero po chwili wchodzi elektronika. Trochę szkoda, że na płycie postanowiono to zmienić, niemniej obie wersje robią tak samo duże wrażenie i zapadają w pamięć.
Jako ciekawostkę warto jeszcze wymienić Philippe’a Sarde. Ten legendarny, francuski kompozytor ‘wspomógł’ Newmana i na życzenie reżysera napisał cztery krótkie fragmenty („Guys Like Me”, „Sam”, „Brackett” i „Jenny's Garden”), które ponoć idealnie oddają naturę postaci Travolty – z jednej strony bardzo łagodną i zagubioną, a z drugiej naznaczoną przemocą. Szczerze mówiąc w ogóle nie zaznaczają się jednak one w filmie i nawet tuż po seansie mam problem ze wskazaniem dokładnie w jakich scenach występują. Jeśli jednak ktoś jest ciekawy, jak w ogóle brzmią, to w zeszłym roku Universal wydało je na kompilacji z ilustracjami Sarde do innych filmów Costy-Gavrasa – „Music Box” i „La Petite Apocalypse”.
A jeśli chodzi o „Mad City” od Varese, to większości osób płyta ta raczej nie przypadnie do gustu – a przynajmniej nie w całości. Nie dziwię się, bo żeby w pełni ją docenić należy podejść doń w ciszy i spokoju, ze świeżym, otwartym umysłem (także piwko i precelki – nie, nie, nie; natomiast kawa i ciasto, jak najbardziej ;). Nie będę co prawda porównywał tej pozycji do dobrego wina, niemniej jej ocena rośnie z czasem. Fani Newmana z pewnością powinni się w nią zaopatrzyć (o ile już tego nie zrobili), gdyż jest to jego kolejna, wysmakowana praca. Pozostali ryzykują już bardziej, przy czym tylko ci najcierpliwsi będą mogli mówić o pełnej satysfakcji. Ja za idealną ocenę na dzień dzisiejszy uważam trzy z plusem.
P.S. Przez film przewijają się też następujące piosenki i utwory źródłowe:
– „Sides” – Chuck D (napisy końcowe);
– „Is Anybody Listening?” – Lou Reed;
– „Cliff's Theme Song” – Steven Lazaneo, Norman Berry, Omar Lima i Chad Russell;
– „The Prisoner Song” – aranżacja Source/Q i LaserLight Digital;
– „Musetta's Waltz” z „La Bohème” Pucciniego.
0 komentarzy