Nie pamiętam już, kiedy po raz pierwszy widziałem „Wichry namiętności”, pamiętam jednak, że obraz zrobił na mnie duże wrażenie. Fantastyczne zdjęcia rozległych przestrzeni gór Montany, mistrzowsko pokazana potęga i piękno natury. Dodajmy do tego solidną obsadę (z sir Anthonym Hopkinsem i Bradem Pittem na czele) oraz sprawnie poprowadzony wątek fabularny losów rodziny Ludlow, a otrzymamy bardzo dobre kino. Zastanówmy się jednak, czy byłby to film tak udany i kompletny bez muzyki Jamesa Hornera? Z pewnością nie.
Z początku nawet nie wiedziałem, kto stoi za skomponowaniem ścieżki do „Wichrów namiętności”, dlatego dosyć sporym zaskoczeniem dla mnie był fakt, że autorem tych dźwięków był późniejszy zdobywca Oscara i twórca takich kultowych score’ów, jak choćby „Braveheart”. Wydaje mi się, że na moje usprawiedliwienie może działać to, że nawet dziś recenzowana pozycja w dorobku kompozytora rzadko wybija się na piedestał jego partytur, pozostając jakby nieco niedocenianym i mało zauważonym soudtrackiem. A szkoda, bo znajdziemy tu wszystko, co powinno cechować solidną muzykę filmową.
Zacznijmy od instrumentarium. Horner praktycznie całą partyturę oparł o brzmienie klasycznej orkiestry symfonicznej (tu ukłony w stronę filharmoników London Symphony Orchestra) – dlatego próżno szukać tu elektronicznych motywów, charakterystycznych dla jego późniejszych prac. Nie powinno to dziwić – wszak czas akcji i tematyka filmu dosyć jasno kwestię tą determinują. To, co już od pierwszych minut tej ścieżki świadczy o jej sile, to rewelacyjnie oddana atmosfera filmu. Poza tym „Legends of the Fall” mają jeden z najlepszych i najbardziej pamiętnych tematów głównych spośród wszystkich dzieł Jamesa Hornera.
Słuchając poszczególnych utworów pod względem spójności dobieranych tematów, sposobu łączenia instrumentów oraz samej aranżacji z pewnością należy wyróżnić „The Ludlows” z mistrzowsko poprowadzonym tematem głównym, oraz „Samuel’s Death” – pełen rozmaitych emocji, dynamiczny, świetnie podkreślający daną scenę filmu; z pięknym, melancholijnym pasażem instrumentów smyczkowych w środkowej części kompozycji. Kolejnym utworem godnym szczególnej uwagi jest „The Changing Seasons, Wild Horses, Tristan’s Return”. Według mnie jest on najbardziej zróżnicowany pod kątem ilości tematów i melodii z całego albumu. Entuzjaści muzyki Hornera znajdą w nim wszystko to, za co go pokochali – cudowne melodie, dynamikę, rytm, rozmach pełnej orkiestry z elementami instrumentów etnicznych (indiańskie flety), klimat i przede wszystkim mnogość emocji, oddawanych po mistrzowsku przez każdy dźwięk.
Ostatnim utworem z płyty, wartym szczególnego zainteresowania słuchacza jest długi, ponad piętnastominutowy, zamykający płytę „Alfred, Tristan, The Colonel, The Legend”, z frapującymi, niepokojącymi kobiecymi wokalizami na otwarciu oraz fanfarą przechodzącą płynnie w doskonale zaaranżowany temat przewodni. Harmonia sekcji dętej i smyczków zastosowany w tej kompozycji, to znany i chętnie wykorzystywany przez kompozytora w późniejszych pracach zabieg.
Jakie są zatem minusy recenzowanego soundtracku? No cóż, być może niektórzy wskażą na fakt, iż Horner nader często sięga po temat główny. Czy jest on przez to wyeksploatowany? Czy ścieżka staje się zbyt monotonna, a nawet miejscami nudna? Jak już pisałem – temat główny to najważniejszy element tego score’u, jednak faktycznie częstotliwość z jaką kompozytor sięga po motyw przewodni może drażnić.
Powiedzmy sobie zatem wprost – nie jest to ilustracja w mojej ocenie wybitna, z pewnością nie na miarę takich dzieł, jak wspomniany „Braveheart”. To po prostu solidna kompozytorska robota – godna polecenia, a bliższa poziomem takim tytułom, jak „Apollo 13” czy „Bicentennial Man”. Krótko: warto posłuchać, warto znać, by móc czasem wrócić i odwiedzić rodzinę Ludlow, zatapiając się w oszałamiające krajobrazy gór Montany.
„Off to War” na trzy gwiazdki ?:) Bita piątka powinna być w tym przypadku 🙂 Cały album również na 5 moim zdaniem, choć „Revenge” burzy nieco nastrój całości 🙂
W osobistym odczuciu jest to jedna z tych partytur Hornera, która w pełnej rozciągłości swej stylistyki zasługuje na 5 gwiazdek. Sam motyw główny, jest na tyle liryczny, a zarazem ciepłym w odbiorze, że ilość jego wykorzystania w całej ścieżce praktycznie w ogóle nie razi. Szczerze za sam ten motyw ścieżka zasługuje na najwyższe noty. Oczywiście w chwili obecnej, po tragicznej śmierci J. Hornera, niezmiernie ciężko będzie w miarę obiektywnie oceniać jego kompozycje – w myśl zasady, iż o zmarłych mówi się dobrze bądź wcale. Jednak oceniając tą kompozycje, jak również wszystkie inne starsze jego prace na pewno nie można odbierać, ich przez pryzmat jego późniejszych kompozycji – co jest zapewne niezmiernie ciężkie. Fakt, iż James Horner miał okres „wyjałowienia poetyckiego” wpadając często w auto plagiaty, jednak, co smuci najbardziej, –tuż przed śmiercią zaczął nabierać wiatru w żagle tworząc kompozycję nieco inne, nieco świeższe, ciekawe – to smuci najbardziej, gdyż dla wielu (w tym również dla mnie) był kompozytorem najwyższej miary, od którego kompozycji rozpoczęła się wielka miłość do muzyki filmowej i podróż z tą stylistyką muzyczną przez życie.