Ronald i Reginald – Bracia Kray– to w londyńskim półświatku prawdziwa… legenda. Pozornie biznesmani, faktycznie gangsterzy, którzy jeszcze za życia zyskali sławę godną hollywoodzkich gwiazd. Ich historię kilkukrotnie przenoszono na duży ekran, z różnym skutkiem. W najnowszej wersji, z Amerykaninem za kamerą, w ich obu wciela się autentyczny gwiazdor, również pochodzący z Londynu, Tom Hardy. I już dla niego warto film obejrzeć, bo są to iście elektryzujące kreacje. Czy podobnie działa na widza muzyka?
Na kompozytorskim stołku zasiadł Carter Burwell, który z reżyserem zna się jeszcze z czasów „A Knight’s Tale” i „Teorii spisku” (scanariusz). Ponieważ akcja dzieje się w latach 60. ubiegłego stulecia, przez ekran przewija się cała lawina hitów śpiewanych z tamtej oraz wcześniejszej dekady (plus kilka nowości a la oldies). I to niestety one królują na podwójnym albumie od Universal.
Dwie płytki i ponad 90 minut muzyki – taki dobrobyt nie zdarza się często nawet największym blockbusterom. Tymczasem w przypadku „Legend” jest to zdecydowany przerost formy nad treścią, za jaką zwyczajnie nic się nie kryje. Można by bowiem sądzić, że skoro krążki są dwa, to każdy z nich został przypisany innemu bratu, a zatem cechuje go odrębny charakter, klimat i tętno. Ale nic takiego nie ma miejsca. I tu, i tu muzyka brzmi dokładnie tak samo, bo składa się z bliźniaczo podobnych, przyjemnych i w większości oscylujących wokół miłości (bynajmniej nie braterskiej) przebojów. Utwory są te w dodatku doskonale znane i ograne już w tylu filmach, że aż trudno się nie uśmiechnąć na dźwięk co poniektórych – taki jest choćby casus „I’m Into Something Good”, które jednoznacznie kojarzy się z… „Nagą bronią”, gdzie piosenka ta została zresztą o wiele lepiej, pełniej wykorzystana.
No właśnie… ewentualne konotacje nie stanowiłyby większego problemu (wszak cały zbiór opatrzono odpowiednim dopiskiem inspired by), gdyby przynajmniej część z tych kompozycji źródłowych (prócz piosenek znajdzie się tu także parę instrumentalnych aranżacji) wnosiła coś do wizji Briana Helgelanda, zapadała w pamięć, a co za tym idzie mocniej działała na wyobraźnię. Żadna z nich nie wychodzi jednak poza sympatyczne tło, a ich rola kończy się zazwyczaj na kilkunastu, góra kilkudziesięciu sekundach grania. Zatem standard, o jakim bardzo szybko się zapomina przy takim natłoku melodii na centymetr taśmy filmowej. Ich ilość hamuje nieco zapędy Burwella i skutkuje tym, że nawet na podwójnej edycji nie starcza dlań miejsca.
Na 33 ścieżki, jedynie trzy należą do maestro, co przekłada się na całe pięć minut oryginalnej kompozycji, jakie znajdziemy w całości na pierwszym CD. Tematy dobrano zresztą mocno wybiórczo – ot, jeden tytułowy, potem ponura elegia dla głównej bohaterki kobiecej i bazujące na tym pierwszym podsumowanie całej pracy. Owszem, nie jest to być może ilustracja najwyższych lotów, niemniej jeśli coś się na ekranie wybija, to są to właśnie nuty Burwella.
Maestro miesza w nich rockowe brzmienie (gitara elektryczna, perkusja) z charakterystyczną dla siebie aurą romantyzmu (samotna trąbka, smyczki) i rozpoznawalnym już od pierwszych taktów rytmem, który może nie przywodzi na myśl jakiejś innej, konkretnej pracy tego twórcy, ale jest mocno zakorzeniony w jego stylu. Najlepiej słychać to właśnie w „Your Race Is Run”, choć na ekranie to wrażenie gości o częściej. Szkoda zatem, że nie pokuszono się o prezentację nieco szerszej gamy emocji, niż te trzy fragmenty.
Być może doczekamy się odrębnego wydawnictwa z samym tylko scorem. Ponieważ sezon oscarowy właśnie się rozpoczyna, toteż ten od jakiegoś czasu krąży po internecie w wersji promocyjnej, oferującej aż 15 utworów trwających razem blisko 30 minut – gotowy, jakże optymalny i przystępny surowiec na pełnoprawną płytę. Tymczasem soundtrack z całą pewnością zadowoli fanów starych szlagierów, bo to masa miłych dla ucha piosenek. Tylko, że muzyki filmowej w tym jak na lekarstwo, a całość niczym nie różni się od innych składanek tego typu, jakich na rynku multum. Szkoda czasu – a czas, to pieniądz…
0 komentarzy