Wszystko zaczęło się od trailera, który zadebiutował w sieci blisko dwa lata temu. Krótki zbiór kuriozalnie szalonych pomysłów, które razem złożyły się na hipnotyzującą zgrywę z kina akcji epoki VHS, z miejsca kupił zainteresowanie internautów. W chwilę później, na Kickstarterze, ruszyło zbieranie środków na rozwinięcie zwiastuna w pełnoprawny film. Kiedy gotowa, ostatecznie tylko krótkometrażowa produkcja w końcu trafiła na YouTube, poprzedzona premierą okolicznościowego teledysku od powracającego z niebytu Davida Hasselhoffa, stało się jasne, iż „Kung Fury” rozbił bank.
Film nikomu wcześniej nieznanego Davida Sandberga – szwedzkiego reżysera teledysków i reklamówek – to jawny i bezpardonowy pastisz popkultury lat 80 i 90. Stylistyką mocno nawiązujący zwłaszcza do tych pierwszych, doskonale trafił w swój czas. Magiczne Eighties już od jakiegoś czasu przeżywają bowiem drugą młodość w kinie – nie tylko dzięki średnio radzącej sobie w box office ekipie „Expendables”, ale też i coraz liczniejszym pozycjom, które podchodzą do tematu, lub przynajmniej próbują oddać specyficzny klimat danej ery, w sposób bardziej serio. Oczywiście powagę w „Kung Furii” znajdziemy jedynie na kamiennej twarzy tytułowego herosa – cała reszta to czysty fun bez hamulców, co odbija się również na wydanej właśnie (pliki cyfrowe / płyta winylowa) ścieżce dźwiękowej.
Nie trzeba chyba pisać, z czego składa się muzyka do tego filmu. Dość wspomnieć, że gros kawałków stworzyły synthwave'owe grupy o wszystko mówiących nazwach: Mitch Murder i Lost Years. Przy tego typu projektach trudno co prawda mówić o strzale w dziesiątkę, bo też ilustracja spełnia głównie rolę stosownego ubarwiacza, odgórnie ograniczonego swoistą archaicznością minionego okresu. Ale nie ulega wątpliwości, że równie trudno byłoby wyobrazić sobie policjanta-karatekę, który wespół z Triceratogliną (!) i Thorem musi stawić czoła Hitlerowi, przy dźwiękach innych, niż syntezatory i elektroniczne bity. Te wyjęte są żywcem nie tyle z twórczości Johna Carpentera czy niezliczonych straszydeł opatrzonych napisem Goblin, lecz raczej z dyskotekowych parkietów i radosnych prac Faltermeyera.
Takie podejście bynajmniej nie ujmuje ogólnym wrażeniom, tudzież jakości nut, które – mimo wpisanej w ich naturę dozy kiczowatości oraz niezmiennego, jednostajnego brzmienia – działają, sprawdzają się, elektryzują (często dosłownie) odbiorcę. To nie jest związek na śmierć i życie z ruchomym obrazem. Nie pozwala na to szał i niedorzeczność ruchomych kadrów (nie zawsze wypełnionych przy tym szczelnie muzyką), jakie miejscami przytłaczają wszystko inne. Ilustracja stanowi dla nich głównie swego rodzaju nostalgiczną identyfikację – wentyl bezpieczeństwa, który pozwala przymknąć oko na kolejne wymysły twórców. Daje cieszyć się nimi bez popitki, idealnie wkręca w przyjętą przez nich konwencję, pozbawioną wszak konkretnie ograniczających ram.
Jak rzadko kiedy płyta jest zresztą dłuższa od filmu o dobry kwadrans, co tylko podkreśla ogólną inspirację brzmieniem oraz aurą plastikowej dekady i wyjście poza standardową definicję soundtracku. „Kung Fury” zdecydowanie bliżej tym samym do „Escape from Television”, czy około filmowych prac Tangerine Dream, aniżeli pełnoprawnej ścieżki dźwiękowej, choć, rzecz jasna, po części takową pozostaje.
Znakomicie podkreśla to przy tym wspomniany, żyjący od jakiegoś czasu własnym życiem hicior od Hoffa, „True Survivor”, jak i stojąca nieco z boku (a raczej z tyłu), hard rockowa „Barbarianna” Christoffera Linga. Strategicznie rozmieszczone piosenki stanowią nie tylko zgrabną klamrę dla całej ścieżki dźwiękowej, lecz także doskonale oddają jej sens – czystej, niczym nieskrępowanej, dynamicznej rozrywki, w której nie ma czasu na myślenie, po prostu się ją chłonie. Jeśli w młodości bezlitośnie katowaliście kasety magnetofonowe z „Miami Vice” (serialu, nie filmu) i „Cobry” (filmu, nie serialu), to spokojnie możecie do oceny końcowej dodać jeszcze punkt – ta płyta jest dla Was stworzona. Jeśli nie, to też warto zwrócić uszy w stronę „Kung Fury”, bo to album, obok którego nie sposób przejść obojętnie.
W ramach ciekawostki całkiem pozytywny filmik, jak i samo granie.
Film zamiótł mnie pod dywan, gdzie bawiłem się, jak królowała podejmowana w tym obrazie stylistyka. Miazga. A pod względem muzycznym… cóż, łezka w oku się kręci słuchając tych synthów 🙂 Niedługo może coś więcej napiszę na FM.pl
Dyskoteka gra. Sympatyczny kicz w najlepszym wydaniu. Musze w końcu zobaczyć sam film. 4 jak w mordę strzelił.
Jest do obejrzenia na YT na oficjalnym kanale: https://www.youtube.com/watch?v=bS5P_LAqiVg
Nieco lepszym soundtrackiem, utrzymanym w podobnym pastiszowo synthpopwym tonie, jest ten od Power Glove do gry Blood Dragon https://www.google.pl/url?sa=t&rct=j&q=&esrc=s&source=web&cd=1&cad=rja&uact=8&ved=0CCQQFjAA&url=https%3A%2F%2Fopen.spotify.com%2Falbum%2F231L8hGyehsAzmrPrd785m&ei=36yCVeTGO8WusQHU7L1Q&usg=AFQjCNF8WCPhwrYKXMrVdtqxnObSmPGsqQ&sig2=eRHiyTzw_mwAds2CGSCNrw&bvm=bv.96041959,d.bGg