Potwory wracają do kina. Po tym jak w 2014 roku objawiła się „Godzilla”, Warner Bros. postanowiło zbudować uniwersum wokół ikonicznych stworów z monster movies. Dlatego w 2017 na nowo pojawił się King Kong w filmie Jordana Vogta-Robertsa. Historia jest prosta jak konstrukcja cepa: ekspedycja naukowa z eskortą wojskowych wracających z Wietnamu wyrusza by zbadać tajemniczą wyspę. Na miejscu okazuje się, że mieszka tam wielki, siejący spustoszenie goryl. Fabuła jest pretekstem do pokazania potęgi Konga, zaś ludzcy bohaterowie są kompletnie nieważni. Mimo bzdur oraz klisz seans to bardzo przyjemny.
Każde dotychczasowe spotkanie z King Kongiem było oprawione odpowiednią ilustracją muzyczną. Wcześniej tworzyli ją tacy giganci jak Max Steiner, John Barry i James Newton Howard. Kolejnym śmiałkiem mającym zmierzyć się z olbrzymią małpą został Henry Jackman, który przy wyżej wymienionych wydaje się zwykłym chuchrem. Solidny wyrobnik, który bardzo rzadko potrafi wykorzystać drzemiący w sobie potencjał.
Już sam początek nie wydaje się zbyt zachęcający – i nie tylko dlatego, że album zaczyna się krótkimi fragmentami, lecz ich jakością. Wykorzystane przy logo Warnera „South Pacific” próbuje być epicki (dęciaki) oraz niepokojący (smyczkowe ostinato), lecz bardzo szybko się urywa. Troszkę lepsze jest „The Beach” w czym pomaga perkusja odbijająca się niczym echo oraz wpleciony, pulsujący bas. Niestety to wrażenie zostaje popsuje rozciągniętymi dęciakami z krainy zwanej „Incepcją” (który to już raz?).
O dziwo istnieje tutaj całkiem spora baza tematyczna, bo są aż trzy motywy przewodnie. Pierwszy dotyczy tajnej organizacji Monarch („Project Monarch”), wykorzystuje tylko sześć nut i jest fanfarą z zapętlonymi skrzypcami, nadającymi bardzo heroicznego posmaku, godnego filmów superbohaterskich. Staje się on niejako symbolem naszej wesołej kompanii badawczej, pojawiając się dość często w różnych aranżacjach (perkusyjne „Assembling the Team”; gitarowe, nabierające podniosłości „The Island” czy elegijne „Grey Fox” w duchu Americany), co dodaje troszkę świeżości.
Drugi motyw dotyczy granego przez Samuela L. Jacksona pułkownika Packarda („Packard’s Blues”), który dowodzi wojskiem podczas ekspedycji. Sama kompozycja to proste, niepokojące dźwięki gitary elektrycznej, odbijającej się niczym echo, z drobnym wsparciem ambientowym. Temat jest dość krótki i podkreśla coraz większy obłęd tej postaci, która nie potrafi funkcjonować poza wojną. Jednak bez filmu rzadko się sprawdza, ograniczając się do underscore’owego tła („Spider Attack”, „Lost”, „Man vs Beast”), budowanego głównie przez gitary, sample oraz etniczne perkusjonalia (mroczne „The Temple”, surowe „The Boneyard”).
No i jest jeszcze motyw związany z naszym Królem Kongiem, będący fundamentem wszelkiej maści action score’u. Masywny „Kong the Destroyer” brzmi odpowiednio monumentalnie, z niemal rozpędzonymi smyczkami (jakby żywcem wziętymi z czasów Steinera czy Herrmanna) oraz mocnymi popisami perkusyjno-gitarowo-elektronicznymi (militarne tempo). Lecz dobre wrażenie psuje jedna rzecz: ROZCIĄGNIĘTE DĘCIAKI á la „Incepcja”. Bez nich to byłoby opus magnum tej ścieżki, gdyż sama obecność tego motywu to podwaliny pod mocne, napędzane adrenaliną kawałki akcji („Ambushed”, „The Battle of Skull Island”, „King Kong”).
Henry Jackman miał bardzo trudne zadanie zmierzenia się z legendą King Konga. Dodatkowo wykorzystane piosenki z epoki mocno ograniczyły mu pole działania. Jednak nie mogłem pozbyć się wrażenia zmarnowania potencjału. Sama muzyka w filmie spełnia swoje podstawowe założenie, ale nic ponad to. To zbiór kliszowych zagrań, które miejscami potrafią sprawić wielką frajdę (nawet poza ekranem), tylko że brakuje w nich czegoś, co zapadłoby w pamięć na dłużej. Nawet po tym kompozytorze można było spodziewać się czegoś lepszego. Bardzo naciągana trója.
0 komentarzy