King Richard: Zwycięska rodzina
„…bezpretensjonalna…”
Filmy o tenisie pozornie nie wydają się zbyt ciekawe. Ale co byście powiedzieli na biografię najsłynniejszych tenisistek – Sereny i Venus Williams? Pokazaną z perspektywy ojca (nagrodzony Oscarem Mistrz Niespodziewanego Liścia Will Smith)? O tym opowiada „King Richard”, który mocno wybiela głównego bohatera (fakt, że producentkami są siostry Williams miał na to wpływ) oraz jednocześnie jest motywacyjnyą historią o tym, że twardą pracą i treningiem można osiągnąć wszystko. Efektem jest dość zgrzytający film, który kończy się przejściem Sereny na zawodowstwo w wieku 14 lat, zostawiając najlepsze kąski poza ekranem. I ani porządna realizacja, ani dobre aktorstwo nie są w stanie uratować zbyt laurkowego scenariusza.
Nas jednak interesuje inny zawodnik tej filmowej drużyny – Kris Bowers. Próbujący rozwijać swój talent jako pianista, zwrócił uwagę świata dzięki „Green Book”. Od tej pory Amerykanin tworzy głównie dla telewizji, pracując przy tytułach takich, jak: „Drodzy biali”, „Jak nas widzą”, „Mrs. America” czy „Bridgertonowie”. Filmy też ilustruje, lecz nie wzbudzają one takich emocji jak można by się było spodziewać, przez co poniekąd przestałem się tym twórcą interesować.
Muszę jednak stwierdzić, że popełniłem wielki błąd, gdyż maestro wykonuje bardzo solidną robotę. Chociaż początek nie zapowiada tego, albowiem temat Richarda to znajome dźwięki fortepianu oraz smyczków („Family Dinner”, „Fired”). Ile razy już słyszało się te instrumenty? Zbyt wiele i to w za bardzo znajomym tonie, by mogło zaimponować. O wiele lepsze są jego wariacje oraz aranżacyjne pomysły. Takie jest „The Plan” z ubarwiającą perkusją w tle – delikatną z początku, lecz przechodzącą w niemal marszowy ton. Narzuca ona rytm także grającym niemal w pętli smyczkom, które pod koniec się wyłamują. Mroczne „Unexpected” wydaje się wzięte z thrillera i trzyma za gardło, zaś krótkie „Hitting” wali hip-hopowym bitem w tle, a refleksyjne „This Is Our Job” działa wręcz kojąco, co kontrastuje ze smutnym „So You Wanna Play?”
Absolutnym orzeźwieniem jest natomiast „Practice”, ilustrujące trening pod okiem zawodowca. Odpowiednio lekki i falujący, a jednocześnie bardzo dynamiczny temat, z perkusyjnym bitem pod koniec. Coś jak Vivaldi, tylko podkręcony niemal do granic możliwości. W podobnym tonie, choć bardziej podniosłym, gra „Carbon Mesa”, w połowie zmieniające swe tempo na bardziej dostojne.
Ale najważniejszy moment dotyczy finału, czyli pierwszego zawodowego meczu Venus z Vicario. Tutaj Bowers chętnie korzysta ze smyczków. Potrafi zbudować nimi optymistyczne nastawienie („Court Day”), ale to wszystko tylko pozory. „Stafford” może zaczyna się delikatnie, stawiając w świetle reflektorów harfę. Jednak w drugiej minucie robiące za tło smyczki przejmują inicjatywę, mieszając „trzaski” z przyspieszonym walcem. Potem bardziej liryczny moment spowolnia tempo („Both Girls”), lesz kompozytor szybko dociska gaz do dechy za pomocą odrobinki patosu („Venus vs. Vicario”). Wreszcie wchodzimy na kort i Bowers zaczyna „First Set” drobnymi cięciami gitary zmieszanymi ze smyczkami, by w finale podnieść stawkę wyżej. Przyspiesza w nerwowym „Vicario”, w połowie utworu „strzelając” wolniejszą perkusją. Jednak „Match” kończy się porażką, co czuć w dźwiękach – smutnych, powolnych, które słyszy się zawsze w takich okolicznościach. To wszystko jednak nie ma znaczenia, bo liczy się tylko „Family”, jak mawia Vin Diesel, i całość wraca do tej ciepłej, pogodnej stylistki.
Na samiutki koniec (pod tyłówkę) dostajemy Beyonce w oszczędnym, ale bardzo chwytliwym hicie „Be Alive”. Proste, czarne brzmienie z jak zawsze niezawodnym wokalem tworzy mieszankę wybuchową. A score? Bowers odbija piłeczki z gracją baletnicy oraz siłą Mjölnira, tworząc jedną z tych orzeźwiających mieszanek. To muzyka bezpretensjonalna, z wieloma uroczymi momentami, które przykuwają uszy na długo – czasem potrzeba takich rzeczy. Tak jak oglądania meczy tenisowych.
0 komentarzy