Król Artur – legendarny władca Brytanii to postać inspirująca twórców popkultury do dziś. Bardziej brytyjski od niego jest tylko Winston Churchill, o którym też powstało wiele filmów. W 2017 własną wersję mitu arturiańskiego postanowił sprezentować Guy „Ostre cięcie” Ritchie. Obsadził w tytułowej roli Charliego Hunnama, zebrał ponad 150 mln dolców budżetu i… osiągnął spektakularną klapę. I szczerze mówiąc, nie do końca podzielam zdanie krytyki oraz widowni zza Wielkiej Wody, chociaż czynników porażki było kilka (długi proces realizacji – projekt ogłoszono w 2014 roku, niezgodność z realiami, mało rozpoznawalna obsada, za duży budżet itp.). Dla mnie to jednak była znakomita rozrywka w charakterystycznym stylu reżysera, mieszającego kino fantasy z elementami gangsterskiego portretu półświatka, zrobiona z nerwem i jajami.
Słychać to także w ścieżce dźwiękowej. Epicki rozmach, potężne brzmienie orkiestry, bogactwo dźwięków oraz piękny styl okraszony średniowiecznymi instrumentami – gdyby taką muzykę stworzono, to nie byłby film Guya Ritchie. Daniel Pemberton miał bardzo trudne zadanie, przez co poszedł w zupełnie innym kierunku, wrzucając kilka pozornie nie pasujących do siebie składników do swojego kociołka. Czy score ma w sobie moc magicznego napoju legendarnego druida Panoramiksa? Jedno nie ulega wątpliwości: w filmie ta muzyka sprawdza się znakomicie, budując klimat oraz podnosząc adrenalinę tam, gdzie trzeba. Średniowieczne instrumentarium zmieszane ze współczesnym bitem – czy to mogło nie wypalić?
Że jest moc, to czuć już w utworze tytułowym, który powoli się rozkręca, nabierając dużej dawki energii (motyw ten powraca w „Journey to the Caves” i „King Arthur: The Coronation”). Gitary, potężne smyczki, dęciaki, marszowa perkusja oraz elektronika – jak tego nie pokochać? Podobny kopniak daje „Growing Up Londinium”, ilustrujące losy Artura od dzieciaka do dorosłego, a dorzucające w tle jeszcze sapanie (jak po ciężkim biegu) oraz wrzaski (jakby kogoś obdzierano ze skóry lub torturowano); a także oparty na tej samej konstrukcji rozbuchany „Run Londinium”. Akcją cały film stoi, więc nie brakuje dynamicznych fragmentów zrobionych z głową. Mocno w uszy rzucają się wpływy Ennio Morricone („The Story of Mordred” to w zasadzie mocno przearanżowany temat Harmonijki z „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”), a w całość zostają wplecione takie drobiazgi, jak brzęk monet i gwizdy („Assassins Breathe”), flety (rozpędzona końcówka „Tower & Power”) i odbijający się niczym echo bas („The Darklands”).
O dziwo, znalazło się też miejsce na bardziej liryczną stronę, pokazującą pewne wewnętrzne rozdarcie przyszłego króla oraz jego mroczną tajemnicę. Objawia się już w „From Nothing Comes a King” z motywem pięknie granym na skrzypcach. Melodia ta nabiera czasami większego rozmachu (końcówka „The Legend of Excalibur”) oraz silniejszego ładunku emocjonalnego („The Born King”). W ten nurt wpisuje się też melancholijno-mroczne „Revelation”.
Żeby jednak nie było tak słodko, to środek wydawnictwa zalewa mroczny, nieprzyjemny w słuchaniu underscore. Miejscami przypomina mniej przystępne fragmenty Hansa Zimmera (niemal świdrujące smyczki w pulsującym „Fireball”) czy oparte na bardzo oszczędnych dźwiękach (dzwony w „Vortigen and the Sirens”) lub wolno opadających skrzypcach niemal horrorowe granie. Jakby tego było mało, trafią się jeszcze elektroniczne przestery („The Lady in the Lake”), dudy („The Politics & the Life”) czy wokalizy („Vortigen and the Sirens”, „Camelot in Flames”), ale nawet one nie są w stanie złagodzić charakteru tych fragmentów.
Nie wiem, kto wpadł na pomysł wrzucenia całej muzyki z filmu, ale ponad 90 minut to dużo za dużo. Pemberton potwierdza swoje nieszablonowe podejście do muzyki filmowej i „Król Artur…” bez jego muzyki byłby jak król bez miecza. Jednak album cierpi na obecnie największy grzech wydawania – jest za długi, zbyt opasły (bonusy można było spokojnie odpuścić) i w środku męczy underscorem. Ale nie mam sumienia, by dać mniej niż cztery, bo inaczej poczułbym (na sobie) moc Excalibura.
Jak dla mnie ścieżka roku 2017.