Gdybym „Ucieczkę w nieznane” (swoją drogą tłumaczenie kompletnie nieadekwatne do fabuły filmu, którego bohaterowie dokładnie wiedzą, dokąd zmierzają) obejrzał za dzieciaka, byłby to bez problemu jeden z moich ulubionych tytułów. Lekka, odpowiednio chwytliwa i zabawna historia jest wystarczająco fajna i szczera (mimo kłamstw na których opiera się główny wątek), by w dniu premiery kupić nastoletniego odbiorcę, a solidne aktorstwo – z uroczą Marthą Plimpton, agresywnym Chrisem Pennem i młodziutkim Jake’em Gyllenhaalem na drugim planie – posiada wystarczająco dużo chemii, by przejąć przygodami tytułowych braci. Zresztą nawet dziś, mimo dużej naiwności, głupoty i nieprawdopodobności wydarzeń, trudno oprzeć się urokowi tej skromnej, kompletnie zapomnianej produkcji (box office’owa porażka sprawiła, iż wciąż nie wydano nawet dvd), w czym duża zasługa także ścieżki dźwiękowej.
Odpowiedzialny za ilustrację Thomas Newman miejscami naprawdę tu sobie szaleje, serwując sztandarowy dla siebie miks elektroniki, mnóstwa elementów perkusyjnych i klasycznej orkiestry z ulubionymi smyczkami na czele. Charakterystyczny i w owej chwili już poniekąd wyklarowany styl kompozytora, nie porywa może od pierwszych kadrów, ale z pewnością daje o sobie znać nie raz i nie dwa w całym filmie. Fikuśne, interesujące, oryginalne i frywolne dźwięki nie przestają pędzić przed siebie (acz nie brak też typowo lirycznych, przejmujących momentów), po części kreując specyficzną atmosferę kina drogi (jakim „Josh & S.A.M.” niewątpliwie jest), od której trudno opędzić się także na płycie.
Otwierający ją temat główny w postaci „Is You All a Problem” brzmi co prawda bardzo sztucznie (syntezatory) i nie kupuje słuchacza/widza pierwszymi taktami, ale nie można odmówić mu wdzięku i polotu. Jest też inny od reszty twórczości Newmana, przez co nadal wydaje się świeży i nieszablonowy. O pozostałej części kompozycji już tak się wypowiedzieć nie można, bowiem sporo jej fragmentów często przywołuje na myśl zarówno przykładowe „Desperately Seeking Susan”, „Those Secrets”, jak i parę późniejszych prac („Utah Proper” przypomina mi demo do „Six Feet Under”). Nie zmienia to jednak faktu, że generalnie trudno jest znaleźć drugą taką partyturę w bogatym resume maestro.
Choć całość przesiąknięta jest podobną dawką onirizmu, co „White Oleander”, to dalece bardziej żywsze dźwięki sprawiają, iż ciężko jednoznacznie sklasyfikować tą pozycję, która dwie dekady temu z pewnością sprawiała wrażenie muzyki, jakiej dotąd nie było. Po części wciąż takie wrażenie dają niektóre jej utwory, na czele z osobliwą akcją, w której mariaż eksperymentalnego ambientu z orkiestralnym impresjonizmem („Trains”, „Bus To Canada”) imponuje, inspiruje i zwyczajnie zniewala. Co prawda jest to soundtrack tyleż przebojowy, co niełatwy w przyswojeniu – i, mimo wszystko, daleki od najlepszych dokonań Toma – ale naprawdę warto dać się zatracić w poszczególnych nutach, jak i w magicznej dawce romantyzmu spowijającej ten skromny score.
Ową skromność należy traktować zresztą bardzo dosłownie, gdyż Varese nie wysiliło się prezentacją albumową. Zamknięty w niespełna 30 minutach materiału, niezbyt powalającej jakości dźwięku i szaty graficznej (lipna książeczka pozbawiona jakichkolwiek informacji) oraz kilku zdecydowanie za krótkich utworach („Orchard”, „Targhee Pass”, „Shuttle”, „Nowhere”…) krążek wchodzi co prawda w nasze uszy bezproblemowo, ale równie szybko z nich ulatuje, co bynajmniej nie służy kompozycji (aczkolwiek dłuższy metraż mógłby się przejeść). Dodatkowo muzykę Newmana rozbija w środku dziwaczny i kompletnie nie przystający do reszty swą stylistyką fragment jego wieloletniego współpracownika, Billa Bernsteina. „Toward The Settin' Sun”, jaki ten napisał wraz z Bobem Badami (montażysta muzyczny, który pracował z Newmanem także przy „Zapachu kobiety” i „Light of Day”), to nic innego, jak tania melodyjka country, która nic nie wnosi ani do filmu, ani tym bardziej do autonomicznego odsłuchu. Zresztą podpis wykonawców (The Drunks) mówi w tym wypadku wszystko o wątpliwej jakości tego kawałka.
Na szczęście płyta sama w sobie warta jest uwagi nie tylko fanów newmanowskiej poetyki (dla nich to pozycja obowiązkowa, którą pewnikiem i tak już dawno kupili…). Także i przeciętny meloman znajdzie tu co nieco dla siebie – bogactwo tematyczne, dużo zabawy, chwilę relaksu, mnóstwo niezapomnianych wrażeń, a w najgorszym przypadku zwyczajnie miło spędzone pół godzinki. Stracić można niewiele również w kwestii finansowej, gdyż nie jest to droga płyta. Więc może warto się skusić?
Ja w każdym razie zachęcam.
P.S. W filmie przewijają się jeszcze na dalekim tle „Hot Mocking Bird” Cheta Atkinsa oraz „Vesti La Giubba” Ruggero Leoncavallo w wyk. Hamburg Symphony Orchestra.
0 komentarzy