Hipnotyczna nuda – tak w skrócie można opisać próbę zmierzenia się z jedną z ikon Wielkiej Brytanii przez Phyllidę Lloyd (która wcześniej dała światu „Mamma Mia!”). Opierając się na licznych retrospekcjach i dwutorowości historii, reżyserka chciała usmażyć dwie pieczenie na jednym ogniu, opowiadając zarówno o karierze Margaret Thatcher, jak i jej późniejszej, osobistej walce z samą sobą, chorobą i wspomnieniami. Ot, taki „Piękny umysł”, tylko z dodatkiem polityki i wielkich przemów. W rezultacie wyszedł film dość miałki, przeciętny i mało angażujący, który stanowi bardziej sentymentalną laurkę dla Żelaznej Damy, niż jej faktyczny portret. Jest jednak pewien element, który pochłania uwagę od początku do końca i sprawia, iż cały ten cyrk ma sens. To oczywiście Meryl Streep dająca kolejny mistrzowski popis swych niezwykłych umiejętności – dla niej tylko warto obejrzeć film.
„Żelazna Dama” to także kolejny ciekawy popis muzyczny Thomasa Newmana. Choć nie jest to ilustracja wolna od błędów i nie dorównuje kreacji tej wielkiej aktorki, to nie da się zaprzeczyć, iż kompozytor sprostał wyzwaniu i stworzył jedną ze swoich najoryginalniejszych ścieżek w ostatnich latach, która, choć niepozbawiona typowego dlań brzmienia, to jednak ze wszech miar inna od większości jego prac. Co prawda nie ma tu na dobrą sprawę nic, czego Newman w przeszłości już nie przerabiał, lecz nigdy na raz i nie w takiej formie…
Zaskakuje przede wszystkim rozmach tej partytury. Siedzący na co dzień w raczej dość skromnych, lirycznych i nieinwazyjnych klimatach, Newman napisał tym razem miejscami naprawdę epicką muzykę, która (zaskoczenie numer dwa) potrafi porazić dostojnością godną prac Alexandre’a Desplat. Choć narastające „Swing Parliament”, to wciąż typowa dla kompozytora elektroniczna tekstura zmieszana z tradycyjnymi smyczkami, wspaniałe „The Great In Great Britain” z pewnością przypomni fanom podobne zabiegi z „Little Women”, czy (przede wszystkim) „Oscar i Lucinda”, a „Steady the Buffs” strukturą i wydźwiękiem przywodzi na myśl „In the Bedroom”, tak już choćby potężne „Discord and Harmony”, czy agresywne „Community Charge” i „Exclusion Zone” są niemal zupełnym novum. Na szczęście bardzo satysfakcjonującym – i to zarówno w filmie, gdzie wypadają po prostu świetnie, jak i na albumie, na którym stanowią jedne z największych atrakcji.
Oczywiście nie brak tu też wspomnianej newmanowskiej delikatności i liryki, która nawet przeważa na trackliście. Ale także i ona prezentuje się jakoś bardziej dystyngowanie niż zwykle (ujmujące dźwięki fortepianowego „The Twins”, bardzo ładne fragmenty „Steady the Buffs”, czy też sympatyczna, dęta fraza a la „ WALL-E" w początkowym „MT” to miód dla uszu newmanomaniaków). I nawet słyszane tu i ówdzie odrzuty z zeszłorocznego „The Adjustment Bureau”, które da się zauważyć w „Grocer's Daughter”, „Nation of Shopkeepers” i w końcu w „Statecraft” prezentują się tak… wykwintniej – to zresztą jedyny motyw, jaki powtarza się w obrębie całej partytury.
Szkoda, że całość rozwala nieco montaż – zarówno filmowy, jak i płytowy. W filmie bowiem nie wszystkie fragmenty zdają się w pełni pasować do, tudzież oddawać sens poszczególnych scen. Jest też parę momentów, w których muzyka wybija się na pierwszy plan aż do przesady (choć to akurat odnosi się nie tylko do ilustracji Newmana). Może nie ma tu takiej eskalacji, jak w „Incepcji”, a wszystkie te wpadki można policzyć na palcach jednej ręki, ale reżyserce zabrakło tu jednak nieco muzycznej wrażliwości. Na płycie z kolei jak zwykle pojawia się kilka zupełnie zbędnych fragmentów (króciutkie „Grand Hotel” i „Airey Neave” chociażby), a rytm skutecznie burzą utwory źródłowe. Co prawda „Soldiers of the Queen” stanowi osobliwy wstęp, a słynna kompozycja Bacha jest bardzo stylowym zwieńczeniem krążka, lecz już fragmenty z musicalu „Król i ja” oraz opery „Norma” wklejono zupełnie od czapy, gdyż – pomijając ich fabularne znaczenie – po prostu nie pasują do reszty.
I choć po obejrzeniu filmu, jak i przesłuchaniu krążka jednym z pierwszych słów, jakie mogą rzucić się na usta co bardziej wprawnym melomanom jest 'bałagan', to jednak osobiście nie odczuwam tu ani zarzucanej kompozytorowi niechlujności, ani też braku koncepcji. Owszem, w paru miejscach muzyka Newmana zdaje się lekko kiksować, ale jako całość stanowi naprawdę solidną ilustrację – obok „The Help” chyba najlepszą i najciekawszą z ubiegłego roku. Przy czym „The Iron Lady” wygrywa jednak o włos swą nieszablonowością i majestatem. Tym samym bez żalu, a tym bardziej wstydu (i trochę na przekór wszystkim malkontentom) naciągam finalnie ocenę do pełnej czwórki. I z niecierpliwością zacieram ręce w oczekiwaniu na „Skyfall”…
DObra recenzja, dobra muzyka. Mimo, że znów Newman strasznie rżnie Parta, tym razem jest to całkiem fajne, emocjonalne i nie razi tak jak w „Meet Joe Black”, dlatego też „Steady the Buffs” to mój ulubiony kawałek z płyty. 🙂
4? Jak niespodziewanie, a zarazem jak miło 🙂 Dla mnie pod pewnymi względami przebija nawet „The Help”, przede wszystkim rozmaitością materiału. Szkoda, że muzyka ginie w trakcie seansu, a czasem przesadnie kumuluje patos, zaś płytę dałby się lepiej zmontować, jednakże takie kawałki jak „Steady the Buffs”, „Community Charge” i, last but not least, „The Great in Great Britain” – to po prostu cudeńka.
Eee, Mefisto jak zwykle Newmanowi zawyża. 😛 W filmie przeciętnie, na płycie nieco lepiej ale też bez przesady. Trzy się należy.
Niezwykle żywiołowa i różnorodna praca, zarówno na płycie jak i w filmie. Tak ciekawego i dobrego Newmana dawno nie było.