Duet Nolan-Zimmer z pewnością wywołuje dziś największe emocje wśród tandemów reżyser-kompozytor. Wyczekiwany przez wielu z zapartym tchem „Interstellar” wzbudził, jak można było się spodziewać, spore kontrowersje. Sam film zebrał mieszane recenzje – najczęściej pozytywne jako uczta wizualna, ale negatywne za płytką emocjonalność, wątpliwości logiczne i niekonsekwencję w operowaniu naukowym realizmem, w wyniku której obok precyzyjnie dopracowanych elementów, występowały też dyskusyjne lub wręcz kwalifikujące się do kompletnych bzdur. Krótko mówiąc: klasyczny katalog grzechów Christophera Nolana. O ile jednak reżyser, mimo podjęcia się niewątpliwie atrakcyjnego tematu, poszedł dalej znaną wszystkim ścieżką, o tyle Hans Zimmer zaskoczył fanów i krytyków – może nie swoim podejściem ilustracyjnym, ale koncepcją brzmienia.
Na aranżacyjną osobliwość partytury Niemca do tego typu obrazu składa się przede wszystkim marginalne zastosowanie instrumentów dętych blaszanych (obecne są tylko waltornie i, przypuszczalnie, odpowiednie sample). Rekompensuje to natomiast obszerny skład drewna, w który, co interesujące, wchodzą też klarnety basowe, kontrabasowe oraz kontrafagoty.
Drugim zaskoczeniem jest oszczędność w użyciu instrumentów perkusyjnych. Zniknęły potężne „drum hity”, a w ich miejscu pojawiły się bardziej subtelne rozwiązania, takie jak con legno (uderzanie drzewcem smyczka), klasycznie stosowane kotły czy tykanie zegara (monumentalne „Mountains” – najprawdopodobniej, bo może być to też coś na kształt pudełka akustycznego). Niekiedy perkusyjnie traktowany jest też fortepian.
Instrumentacyjnie dominują więc smyczki i klawisze: fortepian oraz organy kościelne, które zdecydowanie stanowią duszę tej muzyki. Ich użycie jest efektowne, ale nie oryginalne (kłania się choćby „Mission to Mars”). Miały nadać całości metafizycznej szlachetności, wprowadzić boski pierwiastek, który natychmiast kojarzy się z harmonią sfer i odwiecznym ładem wszechświata. Idea tego „bachowskiego transcendentalizmu” wydaje się sama w sobie trafiona, lecz ginie w kontekście filmu, pełnego raczej ckliwych banałów i niezbyt błyskotliwych rozterek egzystencjalnych, aniżeli frapujących intelektualnie rozważań. Co więcej, organy chyba najlepiej spośród wszystkich instrumentów imitują wielką przestrzeń kosmosu.
Zimmer używa ich zarówno figuracyjnie, jak i w wielkich pionach akordowych, przywodzących na myśl „Tako rzecze Zaraturstra” Ryszarda Straussa (występuje nawet ten sam trójdźwięk: C-dur) – zapewne hołd dla „2001” Kubricka. W odcinkach figuracyjnych słychać zaś wyraźną inspirację „Koyaanisquatsi” Glassa, zwłaszcza jeżeli chodzi o momenty akcji. Budowa tych fragmentów jest dość intrygująca. Repetowane motywy nachodzą na siebie niesymetrycznie, przez co mimo ostinatowości, powstaje wrażenie nieregularnego przebiegu melodycznego – poszczególne nuty wybijają się jakby losowo, tworząc mozaikę wysokościową. Typowy dla Hansa motyw akcji nabiera dzięki temu innego wyrazu. Ukazuje to najwyraźniej bonusowy „Day One Dark”.
Wszystko to czyni brzmienie partytury rozmytym i migoczącym – doskonale pasującym do nolanowskiego obrazu kosmosu, ale niestety na dłuższą metę mdłym. Początkowo kolorystyka muzyki fascynuje. Po pewnym czasie jednak (również podczas seansu), zaczyna nieco irytować. Tym samym jej zaleta deskrypcyjna, staje się wadą w odsłuchu autonomicznym.
Tematyka, z jednym wyjątkiem, nie stanowi zaskoczenia dla słuchacza. Hans rysuje niemal wszystkie kontury melodyczne zgodnie ze swoimi manierami i słusznie. Prym wiedzie „temat miłości/tęsknoty”, opisany na bardzo prostej, dwustopniowej harmonii i ukształtowany z powtarzania w coraz mniejszych interwałach jednego motywu. Nie można mu odmówić uroku, lecz jego pozbawione elementów przetworzenia repetowanie szybko zaczyna męczyć.
Lepiej wypada „temat rozstania”, poddawany przynajmniej jakimś procesom wariacyjnym („Message from Home”). Jest emocjonalnie dwuznaczny – jednocześnie wesoły i smutny, ponieważ oscylujący między durowością a mollowością. Jego najpełniejszą ekspozycję („Stay”) wieńczy niezbyt trafny dobór dysonansów, które zamiast wzbogacać współbrzmienia, są jakby gdzieś obok (może celowo?), choć oczywiście w przypadku muzyki współczesnej jest to dość ryzykowne stwierdzenie.
Najprzychylniej ucho nastawia „temat obcych światów” („Dust”, „I'm Going Home”) – sięgający harmonicznie neoromantyzmu, mahlerowski. Sprawia wrażenie osadzenia w poprzedniej epoce stylistycznej przez opóźnienia i nasyconą alteracjami linię melodyczną (Goldsmith, Steiner). Mógłby bez trudu ilustrować jakąś kosmiczną divę. Wraz ze wspomnianym wyżej motywem akcji, są to cztery najważniejsze pozycje palety tematycznej „Interstellara”. Często pojawia się jeszcze jedna myśi, przywołująca „Kod Da Vinci”, ale jej funkcja trudna jest do jednoznacznego określenia („Day One”, „No Need to Come Back”).
Ogólna koncepcja deskrypcyjna Zimmera była z pewnością słuszna, (ilustracyjnie razi tylko niepotrzebnie przepojone grozą „A Place Among the Stars” – jakby córka głównego bohatera miała zaraz stracić rozum i zniszczyć wszechświat), jednak muzyka nie przekonuje w pełni melodycznie, przetworzeniowo, ani aranżacyjnie. Należy docenić próbę odświeżenia przez kompozytora ekspresji własnej twórczości, ale sam instrumentacyjny retusz nie może być decydującym kryterium oceny. Na pewno można było wydobyć więcej efektów brzmieniowych z tego zestawu, a tak, mimo innowacji, paradoksalnie ścieżka jawi się jako jednobarwna. Niestety prostota melodyczna w połączeniu z minimalistycznymi „iteracjami” i brakiem rozwojowości, czynią „Interstellar” nużącym w odbiorze pozafilmowym. Ponadto w samym obrazie muzyka też spisuje się jedynie poprawnie. Ostateczny werdykt będzie więc dość surowy i nie pomoże tu nawet „siła miłości”: 3.5 nutki.
Polecam Complete Score, 33 utwory, 192kbps.
Dno i wodorosty. Zimmer chciał inteligentnie a wyszedł z nimi szlam. jeśli mówimy i mrocznym klimacie jego muzyki to zdecydowanie wolę Kod Da Vinci, Incepcja, mroczny Rycerz Powstaje. Niestety bardzo kiepski montaż muzyki. Jedyny utwór, który chwyta za serce-bonusowy – „day one dark” nie pojawił się na płycie. Żenada. Ponieważ tym utworem promował swój album zimmer, kiedy plyta nie była jeszcze w sprzedaży. Ludziska rzucili się na przedpłate albumu i zdziwili się, że day one dark nie ma. Oszustwo.
Dziwnie się patrzy na ocenę 3 dla takich utworów jak „Stay”, „Coward” czy „Detach” 😉
Prawda. O ile ocenę ogólną jestem w stanie zrozumieć (choć dla mnie to solidne 4 na pewno), tak noty dla poszczególnych ścieżek mnie dziwią. 🙂
Dla mnie te ścieżki całościowo nie są tak atrakcyjne. Mają tylko momenty. S.t.ą.d. takie oceny 😉
Quot capita, tot sententiae, jak widać 😉 Ja ogólnie wystawiam mocne 4,5 – byłoby 5, jednakże w filmie momentami muzyka bywa zbyt nachalna, zamieszanie z poszczególnymi wydaniami i brakującymi ścieżkami też nieco irytuje. Choć muszę przyznać, że reakcje niektórych na „aferę dockingate” mnie nieźle ubawiły 😉
Ja tam się z recenzją zgadzam w zupełności. I odnośnie całości, i poszczególnych utworów. Nic mnie jakoś w tej wizji Zimmera nie ujęło. Miło, że nowa tonacja, ale całość jest męcząco przeciągnięta i – jak to zostało trafnie ujęte w recenzji – ostatecznie mdła i bezbarwna. Zdecydowanie wyżej stawiam duet Zimmer/Howard.
Czemu recenzje tak się różnią? Z czego to wynika? Autor recenzji na Filmmusic bardziej pozytywnie odnosi się do tego produktu niż Pan Andrzej Szachowski .
Fajna płyta. Od Takiej strony Zimmera jeszcze nie znałem. Dla mnie ocena 4,5.
Fenomenalna praca Zimmera potwierdzająca jego dobrą dyspozycję. Filmowo prawie że bezbłędnie, choć na albumie ma prawo zmęczyć. Wszystko podporządkowane jest pewnemu klimatowi, który do mnie trafia. Stąd też ocena maksymalna (bo nie idzie tu cząstkowej 4,5 postawić).
Przyjemny powiew świeżości.
Tróje dla takich utworów jak Stay, The Wormhole, First Step czy dwója dla Imperfect Lock kłują w oczy!
Ja jestem lekko rozczarowany. Muzyka zostawia dobre wrażenie, ale jest mocno przeintelektualizowana. Zimmer widocznie zwraca się w kierunku minimalizmu, ale jak to ma w zwyczaju – przesadza. I do tego to nagłe nawiązania do tematu z jego Supermana…
Co rozumiesz przez „przeintelektualizowana”? Bo ja w niej nie zauważyłem żadnych skomplikowanych struktur odnoszących się do fabuły filmu (a trochę spodziewałem się np. przełożenia morsowego kodu na długości nut któregoś motywu), głębszej idei ilustracyjnej ani niczego takiego.
„Przeintelektualizowanie” nie musi oznaczać skomplikowanych struktur. Niekiedy wręcz przeciwnie – ograniczenie środków w celu uzyskania określonej formy mającej sugerować istnienie głębszej idei. Tak właśnie słyszę Interstellar – minimalizm tylko dla formy.
Zgadzam się z przedmówcą – fenomenalna praca Zimmera. Natomiast z powyższą recenzją niestety już zupełnie nie. Wyrażona pod koniec opinia, iż „w samym obrazie muzyka też spisuje się jedynie poprawnie” daje mi świetną wymówkę, aby uznać cały artykuł za absurdalny. Szkoda, że nie odzyskam tych kilku minut które spędziłem czytając go – mogłem w tym czasie z ogromną przyjemnością przesłuchać utwór „Coward”.
Można było też słuchać utworu jednocześnie czytając recenzję 🙂
Ocena 3 moim zdaniem krzywdząca. Sam film średni ale w obrazie muzyka sprawdza się idealnie! Z resztą kiedy ostatnio w tak szerokim zakresie były użyte organy w muzyce filmowej ? Ja sobie przypominam ostatnio tylko Martineza – Tylko Bóg wybacza. Mnie Zimmer uwiódł, ta muzyka ma oddech 🙂
Organy to fajny pomysł – owszem – ale nie Zimmera. Nie jest to nowatorska ani nawet oryginalna zagrywka. A ocena to 3.5 😉
świetne
genialna muza, pelna klimatu, organowe brzmienie jest strzalem w dziesiatke. troche mi to przypomina efekt koyaanisqatsi P. Glassa. Ta repetytywnosc wlasnie jest sila tego soundtracku, widocznie autor recenzji nie lubi minimalizmu.