Luźno oparta o prawdziwe wydarzenia historia Rosalie Boca, która w dość nieudolny sposób próbuje wysłać na tamten świat swojego niewiernego męża, Joeya, to jeden z tych filmów, jakie potrafią zarówno solidnie rozbawić, co zadziwić przebiegiem wydarzeń. Produkcja Lawrence’a Kasdana to także prawdziwy popis czołowych amerykańskich aktorów, z których widownię wychowaną na Matrixach, z pewnością zaskoczy Keanu Reeves. Tytuł ten nie podbił co prawda kin, ani też nie wszedł do kanonu hollywoodzkich komedii, niemniej to solidna pozycja, do której wraca się z prawdziwą przyjemnością.
Trudno powiedzieć, czemu to właśnie James Horner usiadł na kompozytorskim stołku „Kocham cię na zabój”. Kasdan otaczał się raczej stałymi współpracownikami, do których należał głównie James Newton Howard. Najwyraźniej miał jednak wtedy co robić, skoro ostatecznie to Horner zajął się ilustracją. Przy czym ta nigdy tak naprawdę nie okazała się nakładem oficjalnej wytwórni. Istnieje jedynie kompozytorskie, liczące sobie niespełna pół godziny promo – i dokładnie je weźmiemy tutaj na tapetę.
Choć materiału nie ma wiele, a jakość dźwięku pozostawia naprawdę sporo do życzenia – szczególnie w dobie wszechobecnej digitalizacji – to jednak mamy do czynienia z dość pełną prezentacją danej ścieżki dźwiękowej. I trzeba przyznać, iż jest ona całkiem zaskakująca, jak na Hornera. Co prawda maestro wciąga nas w tą opowieść za pomocą dobrze nam znanych (chociażby z „48 godzin”, jak i powstałego w tym samym roku sequela), przywodzących na myśl słoneczne Karaiby dźwięków, to już towarzysząca im otoczka sprawia wrażenie pewnego novum w jego języku.
Cała historia toczy się w społeczności włoskiej, a główni bohaterowie prowadzą cieszącą się popularnością, lokalną pizzerię. Ciekawym jednak, iż słyszalne w temacie przewodnim instrumenty, z harmonią na czele, roztaczają wokół nas bardziej francuską aurę. Nie kiksuje to jednak na ekranie, a raczej dodaje filmowi uroku, dobrze uzupełniając się przy tym z kilkoma piosenkami i utworami źródłowymi (jakich pełna lista TUTAJ).
Potem zresztą James uderza w mocno romantyczne tony – drugi kawałek, to nawet niezłe połączenie poprzedniego tematu z bardziej salonowym rytmem, swoistą wariacją tanga i jemu podobnych, ociekających seksem tańców. Niespecjalnie to dziwi, bowiem filmowy mąż, w którego z wdziękiem wciela się Kevin Kline, to perfidny pies na baby. O wiele bardziej zaskakuje natomiast tonacja, w którą zanurzamy się wraz z kolejnymi ścieżkami. Oto przyjemne, figlarne takty ustępują spokojnym, pełnym zadumy, czy wręcz smutku melodiom na samotny fortepian. Z czasem robi się też dramatycznie, do głosu coraz częściej dochodzą syntezatory, która imitują m.in. organy. Pojawiają się również skromne chóry (prawdziwe przynajmniej w utworze ósmym), wyraźnie pijące zarówno do niegodziwości czynów Rosalie, jak i jej, oraz jej matki, głębokiej wiary chrześcijańskiej.
Wyjątkowo posępne momenty, Horner przez cały czas dopełnia przy tym wijącą się w tle poetyką a la „Sneakers” (acz niektóre rozwiązania przypominają mi nieco… „Ekstradycję”), która niejako podtrzymuje komediową naturę filmu. Niemniej w przykładowych utworach nr 6 i 7 atmosfera potrafi zrobić się naprawdę gęsta, nieprzyjemna. I chyba tylko cudem udaje się uniknąć twórcom wrażenia dysonansu, albowiem trudno wskazać jakąkolwiek scenę, w której ilustracja kłóciła by się z wcześniej przyjętą estetyką i opisywanymi wydarzeniami. Ona raczej zmierza w dość niespodziewanym (przez słuchacza) kierunku, do samego końca stanowiąc interesujące doznanie.
Wielka szkoda zatem, iż „I Love You To Death” nie doczekało się do tej pory oficjalnej edycji (jedynie ostatni utwór znajdziemy na kompilacji „Suites and Themes”, pod nazwą „Happy Ending”). To ciekawa odskocznia od stylu, jaki Horner oferował na co dzień (z którego, rzecz jasna, tak całkowicie tu nie zrezygnował) i chyba jeden z jego najbardziej oryginalnych projektów. Niestety, zarówno forma wydania, jak i jego techniczna, mocno wątpliwa jakość nie pozwalają w pełni cieszyć się aspektami tej muzyki. A co za tym idzie, trudno mi także szczerze ją polecić – no chyba, że w filmie, do seansu którego naprawdę zachęcam.
0 komentarzy