Powstałe na kanwie książki Whitney Otto „Skrawki życia”, to w gruncie rzeczy szybka odpowiedź na sukces „Małych kobietek”, które rok wcześniej otrzymały trzy nominacje do Oscara. Oczywiście pomiędzy filmami jest więcej różnic, aniżeli podobieństw, jednak te drugie są wystarczająco uderzające, aby zwabić widzów do kin. Ponownie mamy więc historię o dojrzewaniu osadzoną pośród grupy bliskich sobie kobiet i znowuż pierwsze skrzypce gra tutaj Winona Ryder. I powtórnie do pracy zaprzęgnięto także opromienionego poprzednią partyturą Thomasa Newmana, który po raz kolejny do filmu z tą aktorką (wcześniej była wszak jeszcze Roxy Carmichael) wyczarował prawdziwie magiczną muzykę.
Efektem tego kolejny piękny, pełnoorkiestrowy score, który w wielu aspektach przypomina właśnie „Little Women” (a także „Smażone zielone pomidory” i „Wojna”, skąd Newman zaczerpnął specyficzne, kobiece nucenie), lecz pod wieloma względami różni się od tamtej ilustracji. Różnice te są na dłuższą metę niewielkie, gdyż kompozytor podszedł do kompozycji w ten sam, zwyczajowy dla siebie sposób, bez oglądania się, ergo odniesień do nieco innej, współcześniejszej epoki, w której dzieje się akcja filmu. Od tego mamy jednak odpowiednio dobrane piosenki, które dość gęsto zapełniają poszczególne sceny, jak i album od MCA. Są to bardzo znane i często ograne już szlagiery, których klasa nie ulega żadnej wątpliwości (są m.in. The Ink Spots, z którymi Newman ‘spotkał’ się kilkukrotnie w swej karierze), i które na szczęście nie wpadają w konflikt z muzyką oryginalną. Owszem, czasem przejścia pomiędzy danym przebojem, a scorem pozostawiają trochę do życzenia, jednak generalnie płyta ma bardzo spójny klimat, a w miarę sprawny montaż sprawia, że taki mariaż służy krążkowi, gdyż nie czuć na nim przesytu ani fragmentami śpiewanymi, ani zmęczenia intrumentalnymi (poza tym od czego jest pilot/myszka?).
W tych ostatnich przeważa niestety miarowa liryka, wobec czego są to w większości wyciszone, spokojne momenty, które dla mniej obeznanych z twórczością Newmana słuchaczy stanowić mogą niemałą próbę cierpliwości, a przeciwników zmuszają do określania jego muzyki mianem ‘plumkadła’. Poniekąd słusznie, co udowadniają takie momenty, jak „Hyacinth and Gladiola”, czy też zbrodniczo krótkie duo „The Sensation of Falling” i „Foolish Things”, których jednolite, fortepianowe fragmenty nie niosą ze sobą większych wartości poznawczych i wywołują jedynie senność u potencjalnego odbiorcy krążka (bo w filmie sprawdzają się odpowiednio solidnie, doskonale oddając atmosferę poszczególnych wydarzeń).
Na szczęście nie tylko nimi album żyje, co pokazuje chociażby otwierający go motyw przewodni w postaci dostojnego „Quilting Theme”, którego romantycznym nutom trudno się oprzeć – bez dwóch zdań mieszczącego się w tematycznej czołówce Toma. Jeszcze lepsze jest rozwinięcie tej melodii w „An American Quilt” oraz stworzone na jej bazie podsumowanie całej pracy w „The Diver” – bezsprzecznie jednych z najbardziej wartościowych tutaj ścieżek, gdzie, oprócz wypełniającej całą płytę sekcji smyczkowej oraz solówek fletu, gitary czy oboju, do głosu dochodzi także cała orkiestra. Nie brakuje zresztą i żywszych fragmentów, w których Newman kładzie duży nacisk na tak lubiane przezeń elementy perkusyjne (dzwoneczki, cymbały…), tworzące razem mocno charakterystyczne, figlarne momenty, z jakich znany jest styl artysty. Takie jest właśnie znakomite „’The Life Before’” i „Night Orchard” przywodzące na myśl póżniejszy o dwa lata „Fenomen” (te same, rytmicznie szarpane struny gitary) czy też „Crow”. Ciekawym jest, że wszystko to sprawnie uzupełniają jeszcze syntezatory, od których kompozytor bynajmniej nie stroni, ale które pozostają niezauważalne na tle tradycyjnych intrumentów.
Tak jawi się zresztą cała kompozycja – tradycyjnie, nie tylko względem dyskografii maestro. Miejscami jest ona tradycyjna aż do bólu, lecz mimo wszystko daleko jej do nudnej, mało atrakcyjnej pracy, jaką pozornie może się wydawać. Zaliczana do ‘wielkiej piątki’ Newmana (w której prócz ww „Fried Green Tomatoes” i „Little Women” jest także „Oskar i Lucinda” oraz „The Shawshank Redemption”), pozycja ta dziś już trochę straciła na swej świeżości, lecz czas ani trochę nie wpłynął na jej klasę, urok i wysoki poziom ‘plumkania’. Rewolucji co prawda nie ma (i być nie miało), ale zapoznać się nie zaszkodzi – wszak dobra muzyka (filmowa) zawsze w cenie. A „How To Make…” jest bardzo dobra…
P.S. Poza obecnymi na płycie piosenkami, w filmie wykorzystano też kilka innych utworów źródłowych, których pełna lista do zobaczenia TU.
Dla mnie jednak oryginalna kompozycja zbyt mocno zgrzyta z piosenkami, niewiele też, poza faktycznie świetnym głównym tematem, nie zostało mi w pamięci. Trochę to wszystko razem nudnawe i do pozostałych tytułów określonych mianem „Wielkiej Piątki” się nie umywa. Ale do chwili relaksu na pewno się nadaje.
Przy czym ta „wielka piątka” to bardziej zbiór prac, które mierzy się kilkoma czynnikami (ważność w kontekście kariery, wykładnik stylu, wpływ na dalsze ilustracje, etc.), aniżeli faktyczne the best of. Do do piosenek, to niekiedy faktycznie zgrzytają, niemniej jakiejś ogromnej przepaści nie ma, a i po seansie odbiór krążka jest znacznie lepszy, niż na sucho.