Marcelo Zarvos to mało znany kompozytor, którego trudno jest nazwać żółtodziobem czy nowicjuszem filmowego rynku. Stworzył on bowiem muzyczne oprawy do 21 filmów, jednak tylko kilka z nich zyskało jako taki rozgłos ("Strangers With Candy", "The Door In The Floor" i "Brokeback Mountain" gdzie Zavros stworzył tzw "additional music"). Dopiero "Hollywoodland" – kryminał w gwiazdorskiej obsadzie i starym stylu, krążący wokół owianej legendą śmierci George'a Reevesa, odtwórcy roli telewizyjnego Supermana w latach 50’ – zdaje się być przełomem w karierze tego pana. Tym bardziej, że stworzył on bardzo dojrzałą, choć niezbyt łatwą i atrakcyjną w odbiorze pozafilmowym oprawę muzyczną.
Zarvos bardzo dobrze przechwycił filmowy klimat czarnego kryminału i swoją muzykę wyposażył "Hollywoodland" głównie w suspens, rzecz jasna oparty w sporej mierze o jazz. Królują więc instrumenty dęte z trąbką na czele oraz całą gamą innych dźwięków, które pozostają jednak w tle. W stosownych chwilach, głównie w scenach akcji, dochodzą do tego odpowiednio zdynamizowane instrumenty perkusyjne – głównie bębny. Ogólnie jednak muzyka pozostaje bardzo stonowana, a wszelkie zagrożenie i tajemnica, które to nieodłącznie towarzyszą przez cały czas trwania ścieżki, uzyskiwane są przez pewnego rodzaju minimalizm i niedopowiedzenia. Pod tym względem (oraz wieloma innymi) ścieżka ta przypomina takie dokonania z kręgu kina noir, jak "Chinatown" czy tegoroczną "Czarną Dahlię", a z innych kręgów także "Mechanika". Niestety poza utrzymaniem klimatu przegrywa ona z w/w płytami. Szczególnie niekorzystnie wypada porównanie do "Black Dahlia", z którą to przecież "Hollywoodland" miał niejako konkurować. Ale Zarvos to nie Isham, wobec czego wynik jest z góry do ustalenia.
No, ale nie będę przez cały czas krytyczny – kompozytor wykonał bowiem porządną robotę, która (jak mniemam) sprawuje się w filmie conajmniej dobrze (oczywiście po obejrzeniu tegoż i upewnieniu się co do roli muzyki, dopiszę jeszcze parę linijek). Nie jest do końca jego winą, iż poza obrazem jest już znacznie gorzej, choć z pewnością mógł zadbać o nieco większą atrakcyjność swojego dokonania. Mój główny zarzut, co do tej pozycji, to jej monotonność. Klimat jest równy i konsekwentnie prowadzony, to prawda – lecz przez większość tej dość krótkiej płyty nic się nie dzieje, a powtarzające się dźwięki mogą prędzej czy później uśpić lub po prostu znużyć. No dobra, ale miałem więcej nie krytykować 😉
Pochwalę więc Zarvosa za wspomniany klimat i całkiem przyjemną lirykę poszczególnych tematów. Film z wyraźnym wydźwiękiem negatywnym oczekiwał partytury stonowanej, idącej w półmrok i smutek. I taką też dostał. Większość utworów, nawet tych, w których pojawia się w tle coś w rodzaju nadziei, jest niezaprzeczalnie smutna i sprawia wrażenie intymnej. Dzieje się tak głównie za sprawą miksu delikatnych cymbałków i mandoliny (względnie innych instrumentów strunowych). Proszę wsłuchać się w prześliczny początek "The Suit", a w mig pojmiecie o co mi chodzi. Dźwięki te pojawiają się już zresztą w otwierającym całość "Superman Falls" i można chyba stwierdzić, iż stanowią temat Reevesa. Częstotliwość z jaką jest on nam serwowany, skłania także ku temu, iż może on pretendować do miana motywu przewodniego, aczkolwiek tym wg mnie zajmuje się trochę bardziej żwawy temat z utworu "Louis Simo, P.I.", w którym uwagę przykuwa trąbka. Mam jednak wrażenie, iż instrument ten został potraktowany nieco po macoszemu. Tu raz jeszcze nie mogę uniknąć porównania do "Czarnej Dahlii" Ishama, gdzie to właśnie trąbka jest świetnym elementem przewodnim budującym nastrój. Natomiast w "Hollywoodland" często wymienia się ona ze wspomnianymi cymbałkami, mandoliną i fortepianem. Równie często brakuje jej też mocy. Bardzo rzadko trębacz ma okazję wykazać się swoimi płucami, gdyż melodia zazwyczaj snuje się po prostu i ma się wrażenie, jakby zaległa w oparach papierosowego dymu…
Mimo utrzymującego się nastroju (jaki mi odpowiada) i całkiem ładnych, sentymentalnych utworów (szczególnie początek płyty) przez większą część partytury dosłownie nic się nie dzieje. Pewne tematy, takie jak "The Morgue" czy "The Meaning of Justice" wskazują wprawdzie do czego dążymy, ale przez długi czas muzyka tylko i wyłącznie krąży wokół czegoś większego. Dopiero od żwawszego i ciekawie napisanego "Mannix Estate" dostajemy namiastkę akcji. Choć to bez wątpienia najlepsza ścieżka na płycie pod względem dramatyzmu, to jednak nie jest to action score w pełnym tego słowa znaczeniu. Jest on bardziej w stylu "coś się dzieje bracie, ale czytaj między wierszami – ja i tak nigdzie nie pognam". Trochę szkoda, bo jakiś większy kop z pewnością by się przydał. Choć jeśli wspomnieć genialną w swej prostocie ścieżkę Howarda Shore'a do "Gry" (która też bardzo się tutaj narzuca, głównie przez ten fortepian), to nie można mieć pretensji o taki stricte filmowy zabieg.
De facto to jednak właśnie od "Mannix Estate" płyta robi się ciekawa. Dźwięki są żywsze i konkretniejsze, a całość, mimo ciągłej powtarzalności tematycznej, zyskuje na odbiorze. Znacznie częściej zaczynają udzielać się skrzypce i kontrabas, wyraźnie zaznaczają się też inne instrumenty, które dotąd pozostawały w tle. Działa to też i w drugą stronę, gdyż są chwile, kiedy trąbka czy gitara giną zupełnie. Tak czy siak od tej chwili mamy do czynienia z wyraźnym dramatyzmem, który swój punkt kulminacyjny zyskuje w podzielonym na dwie części utworze "Last Night". Nie muszę chyba mówić, iż jego druga odsłona jest tą atrakcyjniejszą (powraca trąbka z bardzo smutną, narastającą melodią), choć obie są jednak zdecydowanie trudne i chwilami wręcz nieprzyjemne w odsłuchu.
Jak wspomniałem jest to ten rodzaj muzyki, który nie powstał z myślą o tym, co będzie po filmie. To właśnie w ruchomym obrazie opowiadającym nam konkretną historię należy szukać wszelkich przyjemności i doznań związanych z tą partyturą. Poza nim natomiast należy przede wszystkim lubić takie klimaty i mieć sporą cierpliwość, gdyż płyta z pewnością nie nadaje się na raz. Trzeba dać jej szansę i podejść do niej (najlepiej w ciszy i spokoju) z pewną dozą rezerwy. W innym przypadku po prostu szkoda zawracać sobie głowę i tyle. Znacznie bardziej polecam konkurencję w postaci "Czarnej Dahlii" – choć czasu spędzonego przy kompozycji Zarvosa także nie mogę uznać za jakoś strasznie zmarnowany…
P.S.: Istnieje też soundtrack z czternastoma piosenkami z epoki wydany przez wytwórnię Decca.
0 komentarzy