Jaki film zrealizować, gdy właśnie odniosło się największy międzynarodowy sukces w karierze? Przed takim dylematem stanął Hayao Miyazaki, świeżo opromieniony Oscarem za „Spirited Away”. Dokonał bezpiecznego wyboru. Zekranizował powieść angielskiej pisarki Diany Wynne Jones „Ruchomy zamek Hauru”, przerabiając ją tak, by zawrzeć silnie pacyfistyczne przesłanie. Wyszło mu piękne, dojrzałe dzieło, będące w gruncie rzeczy staroświeckim melodramatem z wojną i magią w tle, podanym z rzadkim wdziękiem i elegancją.
Elegancję tę podkreśla ścieżka dźwiękowa Joe Hisaishiego, a przede wszystkim główny temat. To bez dwóch zdań genialna melodia. Oczywiście japoński maestro może się pochwalić wieloma wybitnymi tematami, lecz tu wznosi się na wyżyny swoich możliwości. Jej melodyczny rdzeń jest gruncie rzeczy bardzo prosty, kolejne frazy rozpoczynają się od tych samych czterech nut, by rozwinąć się w nieco innych kierunkach i zgrabnie spuentować. Ta prostota skutkuje trzema istotnymi cechami: siłą, lekkością i elastycznością.
Zwłaszcza ostatnia z nich ma ogromne znaczenie. W pewnym sensie „Ruchomy zamek Hauru” jest bowiem ścieżką jednego tematu. W kluczowych momentach obrazu pojawia się właśnie on, a i na wydaniu płytowym prezentowany jest bardzo obficie, nie tyle nawet dominując, co wręcz przytłaczając resztę materiału. Hisaishi prezentuje jednak kilka udanych aranżacji, które znacząco urozmaicają odsłuch. Kluczowe są dwie: liryczna (m.in. „In the Rain”) – przeważnie prowadzona przez subtelny fortepian – i dynamiczna, marszowa („Sophie’s Castle”), tutaj przeważają instrumenty dęte i intensywne frazy smyczków. Te wersje mają największy wpływ na narrację filmu, ale pojawiają się też inne: dowcipna, oparta na swawolnym pizzicato („Spring Cleaning”), czy wreszcie w formie walczyka, gdzie brzmi chyba z największą klasą („Stroll Through the Sky”).
Pozostałe tematy mają wyraźnie pomocniczy charakter i chociaż wiążą się z konkretnymi postaciami, czy wątkami pojawiają się z reguły nie więcej niż dwa razy w ciągu całej płyty (i filmu). Nie oznacza to jednak, iż są nieudane. Wręcz przeciwnie, mają w sobie ogromny potencjał i niektóre same mogłyby pełnić funkcję wiodących. To chociażby przypadek podniosłej melodii na waltornię, której dostojne, pociągłe brzmienie odnosi się do sekretu z przeszłości Hauru („The Secret Cave”). Podobny w charakterze, chociaż skręcający w stronę epickiego patosu, a nie intymnej liryki, jest temat dramatu wojny („Sulliman’s Magic Square/Return to the Castle”). Obydwa jednak, mimo swej magii i siły, zbyt mocno nakierowywałyby film na pełne powagi tony i nie wydają się tak elastycznie, jak temat główny.
Sympatyczne ubarwienie stanowi też drobny, nawiązujący do muzyki Bliskiego Wschodu, motyw Wiedźmy z Pustkowia („The Witch of the Waste”). Natomiast największą zaletą tej ścieżki dźwiękowej są długie, trwające około pięciu minut, rozbudowane utwory, zwykle operujące kilkoma tematami i odchodzące nieco od wspierania samego obrazu (w niektórych przypadkach w filmie wykorzystano tylko ich fragmenty). I tak, od przeskakującego po melodiach, urokliwego „Wandering Sophie”, przez wielobarwne, pełne przestrzeni „To the Lake of Stars”, aż po trwające siedem i pół minuty „The Boy Who Drank Stars”, gdzie mocno dają o sobie znać wpływy eleganckich orkiestracji Johna Williamsa – słuchacz otrzymuje szereg pełnych, dojrzałych, zachwycających utworów, stanowiących w gatunku absolutne mistrzostwo świata.
Niepotrzebnie, opartą właśnie na dłuższych formach, strukturę ścieżki rozbijają wyciągnięte z filmu ilustracyjne strzępy takie, jak chociażby „Heart Aflutter”, czy „Quiet Feelings”, w których znajduje się ledwie naszkicowana wiodąca melodia. Nie tylko rozbijają one wewnętrzną spoistość i narrację płyty, ale także mogą doprowadzić do wrażenia przesycenia jej tematem głównym. Zasadniczo jednak jest to jedynie montażowy drobiazg, nie mogący ostatecznie zepsuć bardzo pozytywnej oceny całości.
Jest to bowiem praca ze wszech miar udana, jedna z najlepszych w karierze Joe Hisaishiego. Nie ma w sobie co prawda ani mrocznej siły „Księżniczki Mononoke”, ani obezwładniającego bogactwa „Spirited Away”, ale cechuje się dużą lekkością, specyficznym połączeniem prostoty i szyku oraz swego rodzaju emocjonalną przejrzystością. W większym stopniu czerpie też z europejskiej tradycji muzycznej, czym przypomina nieco „Podniebną pocztę Kiki”. Te rozwiązania wymusił oczywiście film, fabularnie prostszy, oparty na melodramatycznym wątku, a w scenerii zdecydowanie czerpiący ze spuścizny Europy początków XX wieku. Mimo tego zespolenia, Hayao Miyazaki z pewną rezerwą wykorzystał tym razem pracę swojego przyjaciela, częściej zadowalając się ciszą. Dlatego tym bardziej warto sięgnąć po tę ścieżkę dźwiękową, by w całości docenić jej szlachetną dojrzałość i budzące podziw wysmakowanie.
Dobra muzyka, ale fatalnie zmontowana. Ja nie potrafię tego słuchać, pomimo mojego uwielbienia do Joe’go nie potrafię przebrnąć przez tę płytę. Dlatego moja ocena to naciągane 3. Masa ilustracji, planktonu zabiera przyjemność słuchania tego. Image Album milion razy lepszy. Co prawda nie ma tam walczyka, ale ja swój zestaw co do Howl mam następujący – Image Album + 14 minutowa suita z Works III, w której Joe robi koncertową aranżację walczyka z OST. Sam zaś recenzowany tu OST to dla mnie rozczarowanie i nie wracam do tego.