M. Night Shyamalan znowu wzbudził zainteresowanie publiczności, niemal z miejsca wyzwalając u niej bardzo mieszane uczucia swym filmem. Nie jest to jednak recenzja tegoż, więc ograniczmy się może do następującego wniosku: to film całkiem niezły (a w porównaniu z "Lady in the Water" nawet bardzo dobry), który jednak pozostaje w cieniu najlepszych dokonań reżysera, a więc "Osady" i "Niezniszczalnego". Dzieło to podobne jest trochę do "Znaków" – równie mocno trzyma w napięciu i wyprowadza widza w pole (choć tym razem obyło się bez kukurydzy), ale też i trochę rozczarowuje pewnymi rozwiązaniami i straszy nie do końca tym, czym powinien, a więc banalnymi dialogami oraz infantylnie poprowadzonymi wątkami. Co jednak interesuje nas w tej chwili najbardziej, to muzyka – a ta raz jeszcze nie zawodzi…
James Newton Howard po raz kolejny udowodnił, że współpraca z tym reżyserem to najlepszy i najkreatywniejszy okres w jego karierze. Począwszy bowiem od "Szóstego zmysłu" kompozytor pisze coraz to ciekawsze i lepsze partytury, które idealnie współgrają z obrazem. Wspomniane wyżej "Znaki", "Osada", "Niezniszczalny" i w końcu "Kobieta w błękitnej wodzie" to pierwszorzędne muzyczne dokonania, które podobają się niezależnie od tego, jakie odczucia wzbudziły w nas same filmy. I "Zdarzenie" potwierdza tylko tę regułę. To już szóste wspólne dzieło obydwu panów i cieszy fakt, że Howard się nie powtarza, że ta współpraca służy jego rozwojowi, a także pozwala mu poeksperymentować.
Co ciekawe znajdziemy tu echa większości ww. kolaboracji obu panów (może za wyjątkiem "Lady in the Water"), ze szczególnym wskazaniem na "Znaki" i "Osadę". Tę drugą partyturę przywołują na myśl przede wszystkim podobnie użyte i równie piękne skrzypce i wiolonczele (na których tym razem Maya Beiser popisuje się solo), z kolei pewne zawiązania akcji i dramatyczne wejścia orkiestry oraz narastający finał w dwóch (choć utworowo w trzech) częściach przypominają "Signs". Można wszak dopatrzyć się tu jeszcze paru dźwiękowo-klimatycznych podobieństw do "Unbreakable" (np. w łagodnej melodii na fortepian często przewijającej się przez płytę, najbardziej wyraźną chyba w smutnym "Princeton") i "The Sixth Sense" (analogiczne budowanie i stopniowanie atmosfery tymi samymi sekcjami orkiestry), ale są to podobieństwa naznaczone raczej stylem kompozytora – bardzo dalekie od tego, co zdarza się wyczyniać innemu panu H.
Cóż zatem nowego? – można spytać. Przede wszystkim klimat, który mimo tych wszystkich nawiązań i podobieństw pozostaje nad wyraz świeży i oryginalny – zdecydowanie "The Happening" przemawia własnym muzycznym językiem, który kojarzyć się może tylko z tym filmem (szczególnie gdy już się go widziało). Tenże klimat cechuje się głównie wielką niepewnością, płynącą już choćby ze świetnego "Main Titles", oraz poczuciem nieustającego i w dodatku coraz bardziej zacieśniającego się wokół nas zagrożenia – a więc idealne odzwierciedlenie filmowej fabuły. Howard uzyskał taki efekt poprzez inteligentne połączenie talentu panny Beiser (solo i w towarzystwie innych smyczków), posępnych cymbałków, fletów oraz melodii fortepianowych, czasem wspomaganych jeszcze przez sekcję dętą i ciekawe 'tąpnięcia' bębnów w tle. Co tu dużo mówić, temat jest świetny i – uwaga – niebezpiecznie uzależnia! Występuje na albumie wielokrotnie, ale zawsze w innym muzycznym otoczeniu, dzięki czemu nie nudzi. Pojawia się tutaj jednak podobny co w "Znakach" problem. Mianowicie przy pierwszym kontakcie z płytą wydaje się on zbyt eksploatowany, przez co reszta muzyki schodzi wyraźnie na drugi plan.
"Zdarzenie" zdaje się być zresztą chyba najtrudniejszym w odbiorze owocem współpracy obydwu panów. Poza głównym tematem jest ono wyjątkowo mroczne i chwilami wręcz niemelodyjne, pełne eksperymentów. Utwory takie, jak "Evacuataing Philadelphia" czy "My Firearm Is My Friend" to przykłady ścieżek, które przykuwają uwagę nie jakąś chwytliwą linią melodyczną, ale ogromem pomysłów i ciekawymi zabiegami orkiestracyjnymi. W filmie doskonale budują one napięcie, na płycie wymagają od słuchacza sporo koncentracji. Przyjemny dla ucha główny temat kilkukrotnie wchodzi w doskonałą symbiozę z ogólnie ponurą atmosferą całej ścieżki, co daje doskonały efekt. Czasem do głosu dochodzi cała orkiestra, która pomału zapętla mocno narastającą nagle melodię ("Central Park", "You Can't Just Leave Us Here"). JNH wspomaga się niekiedy także elektroniką – delikatne syntezatory zdają się wyraźnie podkreślać całość, dodając jeszcze więcej dramatyzmu i tajemniczości ("Abandoned House" jest chyba najlepszym przykładem). Mamy także świetny, bardzo posępny temat pojawiający się w "Five Miles Back". Charakterystyczne dla kompozytora przeciągłe brzmienie trąbki (przypominające niedawne "Jestem Legendą") w duecie z ponurym dźwiękiem wiolonczeli potrafi wzbudzić prawdziwy niepokój. Szkoda tylko, że ten kawałek jest taki krótki.
Poza dramatyzmem i zagrożeniem jest jeszcze skromna dawka nadziei i – tak bardzo potrzebnej bohaterom – miłości, która zdaje się być idealnie nakreślona, mimo iż niewiele jej w przekroju całej ilustracji. Taką nadzieję daje choćby końcówka "Jess Comforts Elliot" czy fragmenty pięknie katastroficznego "Evacuating Philadelphia". Także wymieniona wcześniej wersja tematu głównego z "Princeton" przypomina bardziej kołysankę (choć smutną), niż ilustrację jakiegoś wielkiego zagrożenia, a przecież występuje na albumie kilkukrotnie, np. jeszcze w krótkim "We Lost Contact" i "Voices". Jednak prawdziwe apogeum dobrych wibracji partytura osiąga dopiero w przepięknym "Be With You".
Zresztą to właśnie dwuczęściowy finał, na który składają się aż trzy utwory ("Mrs. Jones"-"Voices"-"Be With You") robi największe wrażenie. W nich to właśnie Howard rozlicza się ze wszystkich wątków, zarówno zagrożenia (mocno dramatyczne "Mrs. Jones", które przechodzi w łagodniejsze "Voices"), jak i nadziei/miłości ("Be With You" wychodzące niemal bezpośrednio od "Voices"). Doskonałe preludium do niego stanowi piekielne dobre, choć tracące wiele bez obrazu i diablo nieprzyjemne "Shotgun", w którym także możemy zaobserwować mieszanie się dwóch skrajnie różnych melodii. No a kapitalne, ponad ośmiominutowe "End Titles" – w które kompozytor potrafił jeszcze wpleść całkiem świeże pomysły, wcześniej na płycie w ogóle nie obecne (w 6:45 minucie mamy sympatyczne mrugnięcie okiem w stronę naszych uszu 😉 – podsumowuje rzecz jasna wszystko, stanowiąc piękne zwieńczenie tej osobliwej pracy.
Chwilami ciężko jest przebrnąć przez cały album, ale bynajmniej nie ze względu na jego kiepski poziom – po prostu tym razem James Newton Howard pozwolił sobie na naprawdę duże wymagania w stosunku do słuchacza. Generalnie jest to jednak praca bardzo porządna i dojrzała, którą śmiało można polecić – zresztą w ostatnich latach Howard zdaje się nie schodzić poniżej pewnego poziomu. Ustępuje mimo wszystko "Osadzie" czy "Znakom" głównie dlatego, że posiada inny, mniej atrakcyjny dla słuchacza charakter, chwilami ściśle podporządkowany ekranowym wydarzeniom. Także bliźniacze momentami zastosowanie tych samych instrumentów zostawia "Zdarzenie" nieco w tyle. Nie umniejsza to jednak faktu, że to prawdziwe muzyczne Wydarzenie, którego uczestnikiem warto zostać.
0 komentarzy