Czy ktoś zna sławniejszego filmowego psychopatę, niż dr. Hannibal Lecter? Inteligentny, przebiegły i wyrafinowany morderca przez wiele lat kojarzył się wyłącznie z twarzą Anthony Hopkinsa z „Milczenia owiec”. Jednak Brian Fuller postanowił zaryzykować i przenieść kanibala na mały ekran, jako prequel wydarzeń z książki „Czerwony smok”, dając mu twarz powściągliwego Madsa Mikkelsena. Choć pierwsza seria jest dość nierówna (makabryczne morderstwa, proceduralny charakter, zepchnięcie postaci Hannibala na drugi plan), to jednak wyszła z tego zaskakująco dobra produkcja, która wymaga cierpliwości. Podobnie jak i warstwa muzyczna.
Nazwisko jej autora może nic nie mówić – Brian Reitzell. Kompozytor średniego pokolenia, który znany jest głównie dzięki współpracy z Sofią Coppolą (co przyniosło mu nominacje do BAFTY za „Miedzy słowami”) oraz pracy przy horrorze „30 dni mroku”. Reżyser tego ostatniego, David Slade, odpowiada też za pilota „Hannibala”. W samym serialu ta muzyka buduje oniryczny, mroczny klimat, portretując coraz bardziej chore zbrodnie. Lecz sam pomysł wypuszczenia jej na płycie zdawał się czystym samobójstwem. Producent wpadł jednak na sprytny pomysł wydania utworów w postaci suit z każdego odcinka. Czy to się broni?
I tak, i nie. Łatwiej bronią się te utwory, gdy są ze sobą połączone, a i montaż wyszedł naprawdę nieźle (poza tym jest ich tylko siedem). Zniechęcać może za to czas trwania, dysonanse i wielowarstwowa elektronika, nie tak melodyjna i atrakcyjna, jak choćby u Cliffa Martineza. Elektroniczne pasaże (najprzystępniejsze w najkrótszym „Potage”) mieszają się tutaj z przeróżnymi dźwiękami. A to pojawi się agresywna perkusja, a to wyciszy wszystko delikatny fortepian grający utwór z muzyki klasycznej, a to pojawi się brzęcząca mucha czy łagodne brzmienie klarnetu.
Cała oprawa towarzyszy trzem sekwencjom serialu: miejsca zbrodni (wizje Willa Grahama, których znakiem jest fragment z „Coquells” – takie ‘wachlowanie’), kolacje u Lectera (klasyka w „Aperitif” podkreśla elegancję gospodarza) oraz spotkania w formie terapii obu antagonistów, naznaczające powoli budzące się szaleństwo Grahama. Stąd ponury charakter muzyki, ocierający się o tapetę, która może (i na pewno) wystraszy masę melomanów.
Zdarzają się jednak momenty przebłysku oraz nieszablonowości połączonej z chwytliwością. Czymś takim jest początek „Entree” (najbardziej psychodeliczny utwór) z mocnymi uderzeniami perkusji, nakładającymi się elektronicznymi dźwiękami, przypominającymi niekiedy ‘piknięcia’ różnych urządzeń, do których dołącza nerwowa wiolonczela; albo fragment opery w finałowym „Sorbet”, gdzie do klawesynu, skrzypiec oraz wokalizy przyłączają się perkusjonalia i mroczna elektronika przeplatana… ciszą.
Innymi słowy muzyka z „Hannibala” to średniak z momentami, których nie ma zbyt wiele. W połączeniu z obrazem sprawdza się bardzo dobrze. Poza nim może być (i jest) jednak ciężką przeprawą, po której wymagana jest konsultacja z psychiatrą – inaczej grozić może samobójstwem lub, co gorsza, przejściem na ciemną stronę Mocy.
Drugi album zawiera muzykę z… drugiej części 1 serii (większej części, bo odcinków jest 13). Jak można się domyślać, nadal jest mrocznie, tajemniczo i nieprzyjemnie. Tym razem na płytę składają się następujące kompozycje…
„Fromage” – krótka (jak na ten sposób montażu) suita. Zaczyna się niepokojącymi dźwiękami tła, nadającymi głębi. Po minucie pojawiają się smyczki, które wydają się dość spokojnie, jednak zmieszane z przestrzennymi dźwiękami oraz fletami działają mocno. Przez większą część jest dość monotonnie, spokojnie (flety w środku, niepokojąca wiolonczela w tle). Ostatnie dwie minuty to frapujące, nakładające się na siebie dźwięki smyczków oraz perkusji na zmianę z kotłami. Psychodelizm totalny. W dodatku strasznie brzęcząca elektronika – mocno nieprzyjemna, wyciszona delikatnym klawesynem.
„Trou Normand” – 10-minutowy kolos zaczyna dziwaczne ‘plumkanie’ i pojedyncze uderzenia kotła. Potem kusi wyciszającą elektroniką, gdzie subtelnie wybrzmiewa jednostajne tykanie. I wtedy, w okolicach drugiej minuty, dochodzi charakterystyczny odgłos towarzyszący wizjom Grahama. Włącza się do tego perkusja, bicie serca, dziwne pyknięcia smyczka – pojedyncze i miarowe. Rytm przyśpiesza, a dziwaczne pomruki elektroniki wzbierają na sile wraz ze skrzypcami. I tak przez kolejne minuty. Wyciszenie. Indywidualne odgłosy jakby uderzenia garnka, dziwaczne tło elektroniczne – wielce refleksyjne, a jednocześnie pulsujące od środka. Coś się wyczuwa, ale na trzy minuty przed końcem wybrzmiewa flet, a na sam finał przeciągłe solo skrzypiec.
„Buffet Froid” – tylko trzy minuty, ale absolutnie nieprzyjemne. Znowu pojawia się bicie serca oraz pulsująca elektronika z dźwiękami perkusji. Dochodzi wyje syreny alarmowej, a następnie perkusja, wiolonczele i bardziej agresywne wejścia elektroniki oraz… tykanie, które w połowie utworu nasila się. Pod sam koniec wracają ‘garnki’ oraz dziwaczna mieszanka dynamiczno-pulsująco-perkusyjna.
Następne utwory są długimi, ponad 15-minutowymi suitami. Ale nie chcę się dalej pastwić i powiem tylko tyle: to kompozycje z przebłyskami, których nie ma tu zbyt wiele (osobliwy świst na początku „Roti”, w którym na sam koniec słychać także… lecącą z kranu wodę). To są tak trudne utwory, że nie jestem w stanie ich opisać po ludzku, a słuchanie każdego z nich to ogromne wyzwanie – zwłaszcza po zmroku. Potwierdza to tezę, że muzyka z serialu „Hannibal” najlepiej brzmi na małym ekranie. I tylko na nim.
Jeden z najbardziej zaskakujących, nieszablonowych i wymykających się modzie scorów ostatnich kilku lat, jakby tego było mało to napisany do serialu, a nie filmu! Muzyka szokująca, kapitalnie działa w obrazie – szczególnie cały 2 sezon. Do tego jedne z najpiękniejszych utworów źródłowych z historii muzyki klasycznej, których oczywiście na płycie nie ma – i przede wszystkim są one fantastycznie i inteligentnie podłożone pod obraz – nie pamiętam kiedy klasyka w kinie, a na małym ekranie tym bardziej, brzmiała tak dobrze. W chwili obecnej dzieło życia Reitzella i jeden a raczej jedne z tych płyt, które bardzo słabo nadają się do słuchania w ciemnych pomieszczeniu i bez obrazu. Tak więc na płytach – przepięknie designersko zaprojektowanych i wydanych w digipackach – to raczej muzyczna ciekawostka. Za obraz ocena max bezdyskusyjnie, za wszystkie 4 płyty całościowo 3/5, ale drugi sezon płytowo jest o wiele bardziej korzystny do przyswojenia.