Współpraca Michaela Kamena z Ericiem Claptonem, to jeden z najbardziej owocnych przykładów i zarazem najlepszych duetów we współczesnej muzyce. Za swoiste zwieńczenie tejże można uznać soundtracki do czterech części „Lethal Weapon”, choć panowie najlepiej uzupełniali się na pozafilmowej scenie, gęsto otoczeni publicznością. Ich opus magnum miał stać się właśnie „Koncert gitarowy” (a dokładniej „Koncert na gitarę elektryczną, zespół rockowy i orkiestrę”), do którego obaj przymierzali się jeszcze zanim Kamen ukończył „Concerto for Saxophone” dla innego członka zabójczej paczki, Davida Sanborna.
W surowej formie zdołali zresztą wykonać ów koncert na żywo, podczas tournee z brytyjską National Philharmonic Orchestra – „24 Nights”. Niestety, wkrótce potem w wypadku zginął 4-letni syn Claptona. Tym samym muzyk kompletnie stracił zainteresowanie projektem i przez kolejne lata zaczął topić smutki w bardziej akustycznym bluesie.
Na początku wieku pomysł znów odżył. Jego studyjne nagranie miało stanowić początek nowego, wspólnego etapu muzycznego, a być może także kolejnej trasy koncertowej. Tym razem plany na dobre pogrzebała jednak śmierć Kamena. Szczęśliwie, odpowiednio wcześniej maestro zadbał o to, by jego dzieło nie przepadło zupełnie – w 1997 roku, wraz z National Philharmonic, Orkiestrą Symfoniczną z Seattle i japońskim wirtuozem, Tomoyasu Hotei, przystąpił do nagrań nieco innej wersji. Koncert uzupełnił alternatywną wersją trzeciego segmentu oraz słynnym tematem z serialu „Edge of Darkness”. Już w następnym roku kalendarzowym gotowy, blisko 50-minutowy album ukazał się w Kraju Kwitnącej Wiśni nakładem wytwórni London i po dziś dzień jest jedynym zapisem tego wydarzenia.
Płyta wzbudziła przy tym duże kontrowersje, głównie przez wzgląd na spore odejście od pierwotnego wykonania (o tym, jak różnią się one od siebie, można przekonać się niżej). Kompozytorowi zarzucano także niedostateczne wykorzystanie wiodącego instrumentu na rzecz większej roli orkiestry, która w dodatku zbyt mocno przywodzi na myśl inne, filmowe dokonania twórcy. Przy czym o ile można zrozumieć rozczarowanie odmienną aranżacją oraz wykonaniem (zwłaszcza tych, którzy słyszeli oryginał na żywo), o tyle pozostałe oskarżenia to po prostu ładnie wypieczony stek bzdur.
Muzyka doskonale broni się zresztą sama – już w otwierającym krążek, ponad 14-minutowym „First movement” znajdziemy wszystko to, co powinno charakteryzować tego rodzaju nuty: rozmach, moc, fikuśne, iście mistrzowskie solówki gitary elektrycznej, chwytliwe melodie oraz, rzecz jasna, piękno poszczególnych dźwięków. To wszystko składa się razem na naprawdę magiczną pozycję, która z pewnością uwiedzie niejednego melomana.
Patrząc przy tym na znakomite, pełne ekspresji popisy Hotei w „Third movement” i, zwłaszcza, w rozszerzonej, perfekcyjnej aranżacji „Nuclear Train” (jak rzadko kiedy zjadającej na śniadanie oryginalne wykonanie), można wręcz pokusić się o stwierdzenie, iż jest to pozycja obowiązkowa dla każdego gitarzysty – nawet jeśli w ostatecznym rozrachunku nie zostanie ona nieodłączną biblią pasjonatów danego instrumentu.
Nagrywany w aż trzech różnych miejscach krążek może przy tym nie do końca spełnić ich oczekiwania – być może nie tyle za sprawą słabszej drugiej części koncertu (niewiele słabszej, lecz wyraźnie mniej charakternej od pozostałych utworów), ale kończącego całość powtórzenia „Third movement” w typowo orkiestrowym stylu – jak wskazuje nazwa, bez użycia clou tej pracy, co zdawać się może co najmniej dziwne. Oczywiście tylko w teorii trąci to niewypałem, bowiem kawałek sam w sobie jest po prostu doskonałą porcją muzyki.
Inna sprawa, że o wiele trafniejszym zwieńczeniem projektu byłby właśnie „Nuclear Train” – o czym z pewnością warto pamiętać wrzucając płytę do odtwarzacza. Ograniczona ilość ścieżek oraz naprawdę optymalny, wręcz zbyt krótki czas trwania całego materiału nie powinny jednak nastręczać problemów z ewentualnym programowaniem odsłuchu. Przeciwnie, raczej ukontentuje on w pełni, oddalając na moment wszelkie utrapienia codziennego życia.
„Guitar Concerto” to bez dwóch zdań małe mistrzostwo świata i prawdziwy pokaz muzycznej siły w najczystszej formie. Można rzecz jasna zastanawiać się (i żałować), czym de facto mógłby być w swej pełnej formie, z udziałem Claptona. Niemniej na efekt końcowy trudno jest długo kręcić nosem. To świetna, emocjonująca praca, która dosłownie płynie – taka, do której chce się wracać nie raz. Gorąco polecam każdemu miłośnikowi soczystego grania, obojętnie jakiego gatunku.
Hotei daje czadu, jak zawsze zresztą, ale to Michael jest tu gwiazdą. Świetnie rozpisane „Guitar Concerto” (orkiestracje i partie na gitary). To doprawdy dobrze przyswajalny utwór i do tego nie popadający w irytującą i nużącą na dłuższą metę, przesadną wirtuozerię, typową dla koncertów instrumentalnych, zwłaszcza klasycznych. A „Nuclear Train” faktycznie lepiej wypada, niż w oryginale. Może piątki za całość bym nie dał, ale 4/4,5 już zdecydowanie tak.