Dobry omen
„…to Arnold wyciągający ze swojego arsenału dźwiękowego najmocniejsze działa…”
Wizji końca świata na ekranie było wiele, tak jak ich przyczyn: od destrukcyjnego działania ludzkości, przez atak meteorytu, po epidemię biologiczną zabijającą ludzi lub przemieniającą ich w bezmózgie zombie. Jednak takiej wizji, jak i próby powstrzymania armageddonu (nie chodzi o realizację filmu Michaela Baya) jeszcze nie było! BBC do spółki z Amazon Prime Video postanowiło przenieść na ekran w formie mini-serialu powieść Terry’ego Pratchetta i Neila Gaimana. Tutaj koniec świata ma zostać sprowadzony przez Antychrysta (gdy ten skończy 12 lat), który – przez pomyłkę – trafia do niezbyt zamożnej oraz pozbawionej wpływów rodziny. Planu powstrzymania zagłady podejmują się… anioł i diabeł, którzy bardziej są przyjaciółmi niż wrogami, choć żaden z nich się do tego nie przyzna. Sam serial to miks absurdalnej komedii z elementami fantasy oraz filmu kumpelskiego napędzanego przez fenomenalny duet Michael Sheen/David Tennant.
Swoje trzy grosze do tego świata dodaje fantastyczna muzyka, za którą odpowiada David Arnold. Brytyjski mistrz od 2011 roku pisze tylko dla telewizji, co dla wielu melomanów jest pewną niepowetowaną stratą. Przy każdym tytule, od „Sherlocka” zaczynając po nowej wersji „Draculi” kończąc, widać jak wiele maestro ma ciągle do zaoferowania. Sama muzyka została wydana na dwóch płytach trwających po około 40 minut.
Głównym budulcem tej pracy jest główny temat skupiony na postaciach anioła Azifarala i diabła Crowleya w „Good Omens Opening Title”. Bardzo melodyjny walc, który nastrojem i energią nut może budzić pewne skojarzenia z mieszkańcem Baker Street 221B, jednak aranżacyjnie jest o wiele ciekawszy: od użycia chóru i chłopięcej wokalizy przez calliope dodającego niby sacrum oraz harfę, aż po delikatnie plumkajace smyczki i kotły. Pełen ciepła, lekkości i dystansu motyw narzuca ton całości, z czego środkowa część przewija się kilka razy, stanowiąc temat przyjaźni tej ciekawej dwójki. Moją ulubioną wersją tego motywu – poza tym z „Opening Titles” – jest rockowa przeróbka z solówkami á la Bryan May w „End Titles” (diabeł jest wielkim fanem grupy Queen).
Nie jest to jedyny temat obecny w serialu oraz na albumie, bo są jeszcze trzy. Temat Anathemy reprezentują ciepłe, akustyczne dźwięki gitary akustycznej. Jego zapowiedź przebija się w lekko militarnym „Witch” (na klawesyn i flet), by w pełni swój blask przedstawić w „Anathema”. Niejako obok niej występuje motyw Antychrysta, którego ludzkie imię to… Adam Young i towarzyszy mu paczka kumpli zwana Oni. Jednak nie spodziewajcie się podniosłych czy chóralnych dźwięków, albowiem towarzyszą im ciepłe brzmienia smyczków, akordeonu i gitary, budząc pewne skojarzenia ze stylem Michaela Nymana („The Them”m „Anathema Meets Them”). Ale kiedy wokół niego dzieją się demoniczne rzeczy, całość zmienia ton. Jest mroczniej oraz bardziej… rockowo, co jest zasługą gitary elektrycznej i ciężkiej perkusji, jak w „Adam Scending”, „Hell Bound” czy „Four Horseman”.
I jest jeszcze jedna istotna postać z własnym tematem – starszy łowca wiedźm, Shadwell (w tej roli Michael McKean ze szkockim akcentem). Jego pierwsze wejście w „I Should Cocoa” ma wręcz konfrontacyjny charakter, co słychać w bardzo szybkich, marszowych smyczkach sklejonych z równie dynamicznymi dźwiękami klawesynu oraz cytry. Motyw ten przewija się na albumie bardzo rzadko, mając szanse błysnąć w drugiej połowie, kiedy dołącza do niego nowy adept oraz zajmująca się sprawami spirytualistycznymi sąsiadka. Wtedy urozmaicona łacińskimi zwrotami w tle muzyka potrafi przyspieszyć („Shadwell Break In”), nabrać rozmachu godnego herosa (pozornie leciutkie „Thundergun”), a nawet pokazać bardziej liryczne oblicze („Shadwell and Tracy”).
Reszta score’u to Arnold wyciągający ze swojego arsenału dźwiękowego najmocniejsze działa. Od akcji przez suspens po liryzm i pastisz – wszystko w dużych ilościach. Czuć to choćby w scenach, gdzie ma dojść do podmiany dziecka na Antychrysta. Utwory „Chattering Nuns” i „Three Switch Card” są mocno inspirowane horrorem (wokalizy, organy, klawesyn) brzmiąc lekko, wręcz komicznie. „Witch” używa pogrzebowej perkusji oraz dud, pasujących do scen związanych z losem jasnowidzki Agnes Nutter. Ale najbardziej ta różnorodność stylistyczna jest słyszalna na początku trzeciego odcinka, gdy poznajemy parę naszych bohaterów w różnym czasie. Przepiękne i poruszające „Crucified” z cudowną solówką wiolonczeli oraz chóralnym lamentem (śmierć Chrystusa), średniowieczne „Black Knight” z mrocznymi dźwiękami dęciaków, skrzypiec i chóru, renesansowo-dworskie „The Globe” (flet, klawesyn) oraz wieńcząca wszystko XIX-wieczna wariacja głównego tematu w „St. James Park”.
Lecz to tylko część możliwości Anglika. Kiedy trzeba, jest niczym Bernard Herrmann i nie zawaha się sięgać po theremin („Aliens”), wchodzi w bardziej podniosłe dźwięki pełne magicznych chórów oraz fletu („Atlantis”), zahacza o western (gwizd i lekko saloonowy fortepian w „Gabrielu”) czy podlewa score Americaną („Ambassador Arrives”). A nawet zagra jak sam ś.p. Ennio Morricone w „Ineffable Plan” (gitara elektryczna, harmonijka ustna) czy przerobi temat przewodni, by brzmiał niczym z „Ojca chrzestnego” („Lawyer with a Box”). Zaś na finał daje dwa fantastyczne utwory: „All’s Well That Ends” i „All Change”, które zgrabnie podsumowują relację naszych bohaterów, pokazując ich z bardziej delikatnej strony.
No i jest jeszcze jedna interesująca rzecz, czyli podsumowująca całość piosenka z czasów II wojny światowej „A Nightingale Sang in Berkeley Square”. Jej tekst niemal dosłownie dzieje się na naszych oczach (słowik śpiewa na tytułowej ulicy, gdzie w hotelu Ritz spędza czas nasz cudny duet). Cudowna aranżacja na fortepian i smyczki pięknie uzupełniają się z głosem Tori Amos, zaś jej wybór jako wokalistki nie zaskakuje. W końcu jest przyjaciółką Neila Gaimana, czego nie należy traktować jako załatwienia sobie fuchy po znajomości.
Jest coś, co powstrzymuje mnie przed daniem „Dobremu omenowi” oceny ocierającej się o maksimum, czyli 4,5 nuty. Chodzi o samo wydanie, zawierające wiele dźwiękowej drobnicy. Gros utworów czasowo oscyluje w granicy jednej minuty, co na ekranie może nie irytuje, lecz poza nim sprawia wrażenie, jakby kompozycja została urwana. Te fragmenty można byłoby spokojnie wyciąć, co wpłynęłoby na czas trwania i dałoby jeszcze więcej frajdy z odsłuchu. Ale i tak jest fantastycznie, Mr. Arnold.
0 komentarzy