Najpewniej nawet wśród kompozytorów muzyki filmowej znajdzie się paru zawistników. Wyobraźcie sobie ich pełne satysfakcji uśmiechy, gdy siadają w kinowych fotelach, by obejrzeć „Godzillę”, albo wkładają płytę ze ścieżką dźwiękową do odtwarzacza. Do tej pory Alexandrowi Desplatowi wszystko się udawało. Teraz jednak nie miało prawa się udać. Francuz i wielka, nuklearna bestia? Toż to pomysł głupi, egzotyczny, kompletnie chybiony.
Teraz wyobraźcie sobie tych zawistnych kompozytorów, tak czekających na upadek arcypopularnego Desplata, wychodzących z sali i wyłączających odtwarzacze. I wyobraźcie sobie bolesny jęk zawodu, jaki się z nich wydobywa. Niestety! Desplatowi znów się udało i to udało się w takim stylu, że niejeden twórca muzyki filmowej może popaść w kompleksy.
Oto już w pierwszym utworze Francuz rozpościera cały arsenał środków, o jakie niewielu by go podejrzewało. Niby zaczyna standardowo, mroczny podkład smyczków, złowrogie pulsowanie orkiestry, pociągłe frazy dęciaków, wchodzi perkusja – napięcie grzecznie rośnie i kiedy już niemal słyszymy wielki temat, który z tego wybuchnie, rzecz staje się kapryśna. Nie ma melodii, tylko krótkie, coraz bardziej rwane frazy. Muzykę ogarnia chaos.
Należy się z nim oswoić, gdyż chaos jest sposobem Desplata na „Godzillę”. Owszem, znajdzie się tu jakieś tematy. Jednakże są one krótkie (to swego rodzaju fanfary), szalenie elastyczne, więc można je wykorzystać bez konieczności wchodzenia w konstrukcyjny gorset. Napięcie cały czas stopniowane jest dość konwencjonalnie – perkusją i elektroniką, ale sekwencje akcji to już kompozytorska jazda bez trzymanki. Desplat jest z jednej strony staroświecki, sięga po Hermannowskie niemal rozbuchanie, z drugiej zaś na wskroś nowoczesny, szalenie precyzyjny. Starannie dobiera nieokiełznane, z pozoru przypadkowe dźwięki, wpychając je w swój słynny perfekcyjny zegar, pozbawiony tym razem nachalnej rytmiki.
Kompozytor korzysta więc z całego dobrodziejstwa pełnej orkiestry, z rzadko u niego słyszanymi chórami włącznie. Ton nadają oczywiście dęciaki. Ich ostre, histeryczne dźwięki doskonale potęgują grozę starcia Godzilli z dwoma modliszko-podobnymi monstrami. Instrumenty dęte dodają też trochę egzotyki, flety mają wyraźnie etniczny odcień („Back to Janjira”), ale najbardziej charakterystyczne są wysokie, rozdzierające dźwięki, naśladujące wołania pradawnych bestii (końcówka „Godzilla!”). Inna sprawa, że niektóre utwory wydają się nie tylko ilustracją obrazu, ale też uzupełnieniem jego warstwy dźwiękowej.
Również z tego powodu wrażenie robi wykorzystanie muzyki w filmie. Reżyser Gareth Edwards podchodzi do ścieżki dźwiękowej trochę jak do tytułowej bestii. Dawkuje ją ostrożnie. Stąd muzyka rozbrzmiewa zaskakująco rzadko, jak na produkcję tego typu. Częściej stanowi rodzaj mocnego przerywnika, niż od początku do końca konstruuje atmosferę scen. Zresztą Desplat, niczym sztukmistrz doskonały, powoli odsłania karty. Po mocnym wstępie z napisów początkowych, uważnie dobiera środki. A to uderzy tylko perkusją, a to wzbudzi niepokój pozornie bezładną ściana dźwięków.
Największy mankament, zarówno na płycie, jak i w trakcie seansu, stanowi przy tym finał. Obietnica wielkiego wybuchu nie zostaje spełniona. Znów nasuwa się skojarzenie z wykorzystaniem postaci Godzilli. Edwards tak długo jej nie pokazuje, że w końcu napięcie siada i ostateczne wejście potwora nie robi żadnego wrażenia. Tak samo jest z muzyką, tak długo nie odsłania kart, że w końcu nie ma kiedy naprawdę uderzyć. W finałowym starciu monstrów słychać tylko pociągłe, neutralne frazy dęciaków, a najefektowniej wypada powtórzenie fragmentów utworu z napisów początkowych („Last Shot”). Zakończenie nie stanowi więc kulminacji, raczej się rozmywa, aż do łagodnie patetycznego zwieńczenia w postaci „Back to the Ocean”.
Mimo to Desplat znów zadziwia – kreatywnością, możliwościami, niebywałą wszechstronnością. To nie jest kompozytor, który gatunek dopasowuje do swojego stylu. Zmienia się, szuka, sięga dalej. Dlatego od lat jest na szczycie i dlatego – o czym jestem absolutnie przekonany – będzie wymieniany jednym tchem z największymi: Johnem Williamsem, Mauricem Jarrem, czy Jerrym Goldsmithem. Z satysfakcją należy przy tym dostrzec, że Francuz wpisał się w fascynujący nurt. „Godzilla” obok „Noego” Clinta Mansella i „Niesamowitego Spider-Mana 2” Hansa Zimmera świadczy o jakimś niespotykanym wybuchu oryginalności w muzyce do hollywoodzkich megaprodukcji. Idzie wielka zmiana? Niewykluczone, w każdym razie Desplat znów jest w awangardzie.
Przesadzona wg mnie recenzja. Ma ciekawe aspekty ta muzyka (elektronika, pierwszy utwór), ale ogólnie to jest to rzemiosło raczej i o ile co do Noego i Spidermana się zgodzę, o tyle Godzilli obok wymienionych bym nie postawił. Desplata stać na więcej niż wyrobnictwo z momentami.
To ja dam 4, co by wyszło 3,5 – bo na tyle ta muzyka zasługuje. Zła nie jest, słychać tu jakiś pomysł, jest i klimat. Ale specjalnie pamiętne czy świeże właśnie to to nie jest.
Popieram zarzuty względem doszukiwania się w tej pracy oryginalności. Jest to dokładnie taki score, jakiego po tego typu filmie można się było spodziewać. Desplat jest za mocny na popełnianie tak odtwórczej pracy, prawdopodobnie więc inicjatywa poszła ze strony studia. Szkoda tylko że kompozytor nie powalczył o jakiś niezapomniany temat. Jeżeli chodzi o samą pracę, to po kilku przesłuchaniach można się z nią oswoić. Jest przede wszystkim logiczna pod względem filmowym. Strukturalnie i technicznie wychodzi na wyżyny, ale pod względem realizacji daleko jej do miana dobrego słuchowiska. Użytych środków muzycznego wyrazu najzwyczajniej w świecie nie czuć. Orkiestra dławi się w odmierzonym od linijki miksie, a master nawiązuje do klasyki (góra ścięta na poczet wywindowanego środkowego pasma i absolutny brak przestrzeni). Aha i wartym uwagi jest fakt, że partytura nie jest dawkowana oszczędnie. W filmie pojawia jej się całkiem sporo, tylko w miksie spychana jest na dalszy plan. Samo to, że underscore jest w tym filmie totalnie obojętny odbiorcy budzi właśnie takie mylne wrażenie, że muzyka pojawia się tylko w określonych momentach.
Ja też bym się niestety, Johnny, podpisał pod średnią oceną. Wstęp bardzo fajny – staroświecki, zabawny – ale dalej mało ciekawie. Jak na Desplat, to mało niuansów, choć pewnie taka surowość była celowa. Nie oczekiwałem jakiegoś niezapomnianego tematu, ale chociaż mocarnego, efektownego brzmienia. Orkiestra robi tu niewielkie wrażenie, zarówno swoimi rozmiarami, jak i wykorzystaniem sekcji.