Dżentelmeni
Guy Ritchie i kino gangsterskie to zawsze było idealne połączenie. Wie o tym każdy, kto oglądał „Przekręt”, „Porachunki” czy nawet „Rock’n’Rollę”. Na wieści o powrocie Brytyjczyka na londyńskie śmieci cieszyłem się jak nigdy w życiu. „Dżentelmeni” to stary, dobry Guy Ritchie z barwnymi postaciami, zabawą formą i chronologią, ostrymi jak brzytwa dialogami oraz świetnym aktorstwem. Może i historia jest prosta, jednak realizacja wznosi całość na wyższy poziom.
Reżyser znany jest z dość ciekawego gustu muzycznego oraz zgrabnego wplatania piosenek. Nie oznacza to jednak, że rezygnuje z usług kompozytora. Problem jest taki, że z żadnym Ritchie nie pracuje dłużej niż dwa filmy. Przekonali się o tym John Murphy, Hans Zimmer oraz Daniel Pemberton. Jednak po cichu liczyłem, że dojdzie do przełamania i ten ostatni powróci. Zamiast niego jednak mamy Christophera Bensteada, dla którego jest to pierwsze zadanie w karierze.
Nie jest to do końca postać anonimowa, bo Benstead pracował w branży filmowej jako… montażysta muzyki i dźwiękowiec. Pierwszą funkcję pełnił m.in. przy takich filmach jak „Duma i uprzedzenie” z 2005 roku, „Czarny łabędź”, „Thor”, „Kapitan Philips” czy „Wonder Woman”. Drugą choćby przy „Grawitacji”, za którą otrzymał Oscara i nagrodę BAFTA. Jak doszło do współpracy z Ritchie’em? Otóż maestro pracował jako montażysta muzyki przy „Aladynie”, gdzie także napisał dodatkową muzykę, która najwyraźniej musiała się spodobać.
W samym filmie ilustracja zostaje wypchnięta przez liczne piosenki – jak grane na żywych instrumentach „Shimmy Shimmy Ya”. Debiutujący maestro miał niełatwe zadanie, a za cel postawił sobie zbudowanie ścieżki na serio, budując mroczny klimat. I, o dziwo, to pasuje, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z filmem opartym na mistyfikacji, grze w podchody oraz odkrywaniu zdrajcy. Dlatego też podstawą całego score’u jest wiolonczela, brzmiąca bardzo złowróżbnie, co zapowiada już otwierające całość „Play a Game with Me”, gdzie w tle mamy tykające smyczki. Wolno snujące się dźwięki tworzą coś na kształt motywu przewodniego, który powraca choćby w smętnym „Gala Dinner” lub w energiczniejszym dzięki użyciu perkusjonaliów „Big Dave”. W tych momentach niejako podskórnie wyczuwalny jest jakiś fatalizm wiszący nad głównym bohaterem.
Nie oznacza to jednak, że mając dość ograniczone instrumentarium nie da się podbić stawki. Monotonia jest przełamywana choćby w „The Unique Method (gwizd, trzaski i delikatna gitara w tle), zabarwionym funkową gitarą „White Widow Super Cheese” czy bardziej dynamicznym (na początku) „The Toddlers”. Te fragmenty dodają pracy różnorodności, a nawet odrobinę suspensu – jak w intensywnym „Is That a Gun?” czy w końcówce „Pound of Flesh”.
Przy czym jest tutaj jeden fantastyczny utwór, który wybija się z tego grona. Opisujący przyszłość Mickeya Pearsona „A Proper Handsome Cunt” ma w sobie pewien retro sznyt, w czym pomaga obecność kontrabasu oraz gitary. Jednocześnie jest bardzo dynamicznym energetykiem, dającym mocnego kopa.
Pomimo udziału w intrydze chińskiej mafii, kompozytor nie zdecydował się jej zaznaczyć w muzyce. Nie ma tutaj mocnych zabarwień etnicznymi instrumentami, ale jednak czuć coś niepokojącego w ich działaniach, które podkreślają odpowiednio: niemal akustyczne „Young and Foolish Dragon”, powolne, oparte na kotłach i dzwonach „Drug Den” czy pełne trzasków i oszczędnych zabarwień elektroniki „Lord George”.
Nie potrafię pozbyć się wrażenia, że praca Bensteada spełnia tylko swoje podstawowe założenie. Innymi słowy: buduje mroczny klimat, niemal w większości sprowadzając się do underscore’u. Poza tym „Dżentlemeni” nie mają zbyt wiele do zaoferowania. Nie ma tu żadnych konkretnych tematów i chociaż muzyka ma swoją przestrzeń w filmie, to pozostaje w cieniu dobrze dobranych piosenek. Ale muszę przyznać, że jest to udany debiut i być może następne projekty Bensteada będą znacznie ciekawsze.
0 komentarzy