Nicholas Van Orton, zamożny rekin finansjery z San Francisco, dostaje na swoje 48 urodziny osobliwy prezent od swojego brata – zaproszenie do tajemniczej firmy rozrywkowej CRS. Tak rozpoczyna się tytułowa gra… I w tym miejscu należy uciąć jakiekolwiek opisy filmu Davida Finchera, który sam w sobie jest niezwykłą, błyskotliwą grą z widzem. Ten świetny thriller to bez wątpienia film, który największe wrażenie robi za pierwszym razem, kiedy nie wiemy, co zdarzy się za chwilę (a potrafi on naprawdę zaskoczyć). Jednak i kolejne seanse są bardzo satysfakcjonujące, bo jest to wysmakowane dzieło, pełne ciekawych niuansów.
Jak większość filmów tego reżysera, „Gra” bardzo dużo zawdzięcza muzyce. Ścieżka dźwiękowa Howarda Shore’a – w owej chwili niejako nadwornego muzyka Finchera – jest wielce enigmatyczna i minimalistyczna, lecz za pomocą skromnych środków maestro, jak nikt inny, potrafi stworzyć wyjątkowo gęstą, sugestywną atmosferę, która sprawia, że trudno oderwać się od ekranu.
W przeciwieństwie do większości swoich kompozycji z kina grozy, tą Shore oparł o delikatne, acz zimne nuty fortepianu, jaki wykorzystuje z sukcesem w dwojaki sposób. Przede wszystkim opisuje nim nostalgiczne, a zarazem smutne obrazy z dzieciństwa głównego bohatera, jak i poniekąd jego skrytą, zamkniętą i oschłą osobowość. Z drugiej strony, pojedynczymi uderzeniami w klawisze instrumentu podkręca klimat niepewności, pozwalając by ten wraz z protagonistą (oraz widzem) odkrywał poszczególne elementy niejasnej układanki. Bodaj najlepszym przykładem znakomitego połączenia obu tych zamierzeń jest scena z klaunem („Harlequin Clown”), w której fortepian wpierw oddaje krótkie migawki z przeszłości, jakie kłębią się w głowie Nicholasa, by za moment wręcz naśladować ruchy jego rąk, miarowo wyciągających z rzeczonego klauna wstążkę zakończoną kluczem. Takie rozwiązanie świetnie sprawdza się na ekranie, inteligentnie spajając ze sobą poszczególne tematy oraz sceny i wątki.
Rzecz jasna na płycie już tak różowo nie jest. Blisko godzinny album jest, nawet przy znajomości filmu, zbyt jednolity, przyciężki i zwyczajnie nudnawy bez kontekstu, by autentycznie czerpać zeń satysfakcję – bo o przyjemności w ogóle trudno tutaj mówić. Szczególnie, że oprócz nadmienionego fortepianu, cała reszta ilustracji, to typowe dla kompozytora, mroczne, dysonujące dźwięki sekcji dętej i smyczkowej, które składają się na posępny i raczej niezbyt fascynujący underscore – tło, w jakim przeważają głównie nieprzyjemne tekstury, niż faktyczne, warte zapamiętania melodie.
Pomaga oczywiście fakt, że krążek ułożono chronologicznie. Na kilka utworów warto tutaj też zwrócić ucho („Happy Birthday, Nicholas”, „Congratulations On Choosing C.R.S.”, „Tung Hoy”, „Pulling Back The Curtain”), chociażby przez wzgląd na ich budowę, z wolna dawkującą napięcie i zagrożenie, ergo przykuwającą uwagę odbiorcy. Za mało w tym filmie jednak czystej akcji – jakiej Shore też nie eksponuje wszak melodycznie, tylko tonowo – a zbyt dużo materiału przepełnionego czystą tapetą, by móc przez soundtrack przejść bez bólu i bez patrzenia na zegarek. Nawet wieńczące płytę/film – ważne fabularnie i samo w sobie przecież świetne – „White Rabbit” grupy Jefferson Airplane nie podnosi ogólnej atrakcyjności tej pozycji, jaka dla wielu może okazać się po prostu grą nie wartą świeczki.
Pod wieloma względami „Gra” jest w kwestii muzycznej bardzo podobna do kultowego „Siedem”. Niemal taka sama jest struktura i charakter obu tych kompozycji, obie mają też niemalże identyczny klimat i instrumentarium. I obie spisują się w swoich rolach perfekcyjnie. Mimo wszystko wyżej cenię sobie jednak opisywany tu score – jest ciekawszy pod względem narracji, więcej w nim smaczków i ma zdecydowanie silniejszy związek z filmem, niż złożona z utworów źródłowych składanka do „Se7en” (a te przecież pojawiają się również w „The Game”, choć na bardzo dalekim tle, nieinwazyjnie – pełna ich lista TU). Ale nie zmienia to faktu, że oba krążki skierowane się właściwie głównie do wąskiego (?) grona fanów poszczególnych tytułów. Zachęcam jednak, by do nich dołączyć – choćby i po to, by zasmakować niepozornego geniuszu kanadyjskiego kompozytora.
0 komentarzy