Ileż to było filmów o spełnieniu amerykańskiego snu? Zarówno za pomocą uczciwej, rzetelnej pracy, jak i krótszej, efektywniejszej drogi na skróty. Zderzenie obydwu tych ścieżek prezentuje „McImperium”, czyli historia stworzenia wielkiej franczyzy McDonald’s. Sama fabuła jest solidnie i klasycznie skrojona, jak na biografię przystało, ale wybija się znakomita kreacja Michaela Keatona w roli Raya Kroca – człowieka, który zbudował markę McDonald’s, chociaż nie zawsze w uczciwy sposób.
Jak w tym wszystkim odnalazła się muzyka? Reżyser John Lee Hancock sięgnął po swojego sprawdzonego człowieka, z którym pracował od początku kariery (za wyjątkiem „Ratując pana Banksa”) – Cartera Burwella. Tym razem maestro przy tworzeniu klimatu oraz budowaniu napięcia zainspirował się Michaelem Smallem i jego „Syndykatem zbrodni”, czyli wykorzystał brzmienie spod znaku Americany zmieszanej z jazzem.
Pozornie podniosła i ciepła muzyka – jak w „San Bernardino” z przyjemnie grającym fortepianem – daje bardzo wiele frajdy, przypominając styl Thomasa Newmana. Ta skoczność jest niczym ciepło wysmażonego burgera oraz braterskie więzi braci McDonald. Po nim pojawia się motyw naszego (anty)bohatera, Raya Kroca. „Multimixer Man” to czysty jazz, pełny melancholii (kontrabas i lekko orientalny klarnet), podkreślający jego pecha oraz determinację. Melodia wydaje się coraz bardziej "śliska", wręcz mroczna („Persistence”, grane na niskich tonach fortepianu „Flags and Steeples”), ale i niepozbawiona chwytliwości (folkowe, acz posępne „The Arches”, wręcz koktajlowe „Tennis Court”) czy niezbędnego patosu (militarne „Franchise for America”i „Franchise Reality Road Show”). Jednak ten motyw coraz bardziej zaczyna się powtarzać, przez co może znużyć, mimo czasem zaskakującej aranżacji(„Divorce” na wiolonczelę, podniosłe „Be Right One Time” czy złowrogie „Crass Commercialism”).
W ucho wpadają też utwory ilustrujące tworzenie burgera przez McDonaldów. Zarówno przepiękny walczyk „First Taste”, pod którym mógłby się podpisać Hans Zimmer z czasów „Prawdziwego romansu” (ksylofon na początku), jak i bardziej dynamiczne „The Creation of the Burger” dodają sporo mięska oraz ożywiają całą ścieżkę, w czym pomaga zgrabnie wykorzystana gitara akustyczna. Podobnie jak odjeżdżające w stronę country „Overnight Sensation”, spektakularne „Minneapolis” czy smakujące Południem USA „A Team”. Lecz im bliżej końca, tym dźwięki są bardziej melancholijne („Ray Confronted”), wręcz niepokojące („A Wolf in the Henhouse”).
Osobną sprawą są wplecione w muzykę piosenki z lat 30. i 40., mocno pachnącejazzem. Samo wrzucenie ich na album jeszcze da się przeżyć, ale że w filmie kompletnie giną (poza śpiewaną przez Keatona i Cardellini „Pennies from Heaven”), to ich obecność wydaje się zastanawiająca. Niemniej pomagają w budowaniu klimaturealiów epoki. Najbardziej z tego zestawu wybija się instrumentalne, skoczne i zapętlone „Music for a Found Harmonium”.
„The Founder” nie jest scorem, który zostanie w pamięci na długo. Ale za to sprawia dużo frajdy oraz stanowi solidną dawkę energii. Pozornie ta przeszczepiona Americana może wydawać się dziwnie poważna, jednak Burwell stosuje ją na zasadzie ironii, co bardzo mocno słychać na ekranie. Styl maestro, mimo troszkę innej formy, pozostaje nienaruszony, muzyka trzyma fason i jest po prostu przyjemna. I, tak jak film, dostaje ode mnie 3,5 hamburgera, znaczy nutek. Smacznego!
0 komentarzy