Ridley Scott uparł się, żeby robić wielkie, epickie kino w stylu, którego nikt już właściwie nie praktykuje. Można podziwiać jego konsekwencję, ale wstrzemięźliwe oceny krytyków świadczą, iż Anglik wiele już do powiedzenia w tym zakresie nie ma. „Exodus” trudno określić mianem sukcesu, ale i daleko mu do porażki. Właściwie okazuje się dokładnie taki, jak można się było spodziewać.
To samo dotyczy muzyki. Scott zamówił sobie wzorcową ścieżkę dźwiękową do współczesnej epiki. Oznacza to charakterystyczne pociągłe, pełne przestrzeni frazy, nowocześnie brzmiącą perkusję, pewną lekkość wynikającą z oparcia przede wszystkim na smyczkach. Decydujący wpływ na taki kształt konwencji miały dokonania Hansa Zimmera i wyraźnie do jego twórczości – co w żaden sposób nie dziwi – „Exodus” nawiązuje.
Dziwi natomiast fakt, iż pod kompozycją podpisał się Alberto Iglesias. Jest to kompozytor kojarzony z kompletnie innym kinem i zupełnie odmiennym stylem. Niedawno przy „Rozgrywce” komplementowałem go za unikanie popularnych współcześnie klisz, a „Exodus” właśnie na takich kliszach się opiera. Kompozytor musiał przyswoić sobie całkowicie inną tradycję i to od razu przy pracy nad obrazem w skali, jakiej jeszcze w jego karierze nie było.
Najwyraźniej w opinii Ridleya Scotta niezupełnie sobie z tym poradził. Stąd na ścieżce dźwiękowej znajduje się kilka utworów Harry'ego Gregson-Williamsa, który w podobny sposób ratował już „Prometeusza”. Bardzo charakterystyczne jest, iż przyszło mu zilustrować dwie najbardziej dynamiczne sceny – początkową bitwę z Hetytami oraz finał na dnie Morza Czerwonego. Łatwo można sobie wyobrazić, iż Iglesias nie udźwignął rozmachu tych dwóch epickich fragmenów. HGW natomiast z łatwością bombarduje słuchacza intensywną perkusją, charakterystycznymi, skandującymi chórami i momentami zaskakująco melodyjnymi dęciakami. Zarówno „Hittite Battle”, jak i „Tsunami” to pierwszorzędna robota – takiej muzyki akcji chce się słuchać. Szkoda tylko, że pierwszy z nich całkowicie ginie pod warstwą dźwiękową filmu.
Harry Gregson-Williams dorzucił też swoje trzy grosze do liryki, tworząc bardzo udany temat miłosny z krótkim, powtarzanym motywem, wspartym falującymi smyczkami, który przeradza się w urzekającą melodię fletu. Niestety, Alberto Iglesias zawdzięcza też koledze motyw główny. Podpisał się pod nim własnym nazwiskiem, lecz wyraźnie czerpie z pierwszych „Opowieści z Narnii”. Dobrze słychać to w końcówce „Into the Water”, gdzie nie tylko pojawiają się podobne nuty, ale nawet aranżacje.
Czy zatem Iglesias daje coś od siebie? Właściwie nie. Doprawdy trudno odgadnąć, iż to właśnie on stoi za kompozycją. Nie oznacza to jednak, iż sama ścieżka dźwiękowa jest słaba. Wręcz przeciwnie, wśród podobnych post-zimmerowych kompozycji zdecydowanie się wyróżnia. Nie jest to bezmyślna papka, lecz w swej przewidywalności zgrabnie poprowadzona praca. Iglesias próbuje na własną rękę budować epikę w bardzo dobrym „Leaving Memphis”, z majestatycznym brzmieniem rogów i charakterystycznym bliskowschodnim motywem. Świetnie wypadają mu partie chóralne, niezależnie, czy dodają trochę epickiego ducha („Sword Into Water”), budują napięcie („Looting”), czy odnoszą się do religijnego charakteru obrazu („Ten Commandments”).
Iglesias obok głównego tematu tworzy drugi, mniej oczywisty – dotyczący najpewniej samego aktu wyprowadzenia Żydów z Egiptu. Ze względu na niepokojące, opadające frazy w jego drugiej części pozbawiony jest oczywistej efektowności (finał „Goodbyes”). Najlepsze wrażenie robią jednak kawałki liryczne, gdzie Iglesias korzysta z solowych brzmień często etnicznych instrumentów. Utwory od „Goodbyes” do „I Need a General” zdecydowanie stanowią serce ścieżki dźwiękowej. Słuchacz najwięcej znajdzie tu emocji i choć są to utwory wykorzystujące skromne instrumentarium, także czuć w nich przestrzeń. Zasadniczo jednak w niczym nie zaskakują, może poza „I Need a General”, wyraźnie inspirowanym preludium do „Złota Renu” Ryszarda Wagnera, gdzie poszczególne frazy instrumentów intrygująco nakładają się na siebie, tworząc pełną mistycyzmu, zawiłą strukturę.
Do kompozycji Iglesiasa i Gregson-Williamsa swoje trzy grosze dorzucił jeszcze Federico Jusid. Chociaż podpisał się pod przeszło pięcioma utworami, jego udział jest niewielki. Wyraźnie jedynie miał ulżyć Iglesiasiowi w ilustracyjnej robocie, pomóc w najbardziej efektownych utworach i działał pod jego kierunkiem. Utwory trzech kompozytorów łączą się w jeden imponująco rozległy album. Tu tradycyjnie tkwi problem, bo aż tak długa prezentacja z pewnością nie była potrzebna. Płyta jednak nie męczy w odsłuchu, bowiem choć znalazło się na niej trochę niepotrzebnej, ilustracyjnej nudy, nie ma momentów ciężkich, czy źle zrobionych.
Mimo wielu wątpliwości, „Exodus” robi zaskakująco dobre wrażenie. Jest to z pewnością kompozycja zrobiona ze smakiem i choć opiera się na ogranych schematach, nie irytuje wtórnością. Ma parę zgrabnych utworów, wykonanie stoi na najwyższym poziomie, a funkcjonowaniu w filmie niewiele można zarzucić. Najbardziej rozczarowani mogą być fani Alberto Iglesiasa, z którego nic właściwie w tej muzyce nie ma. Można nawet zadać sobie pytanie, po co Ridleyowi Scottowi był właśnie ten kompozytor, skoro potrzebował muzyki zupełnie innego rodzaju. W każdym razie udało się stworzyć wzorcowy przykład post-Gladiatorowej epiki w muzyce filmowej. Kto za takimi klimatami przepada, z pewnością się nie zawiedzie.
Ja się zawiodłem – kompozycja bez wyrazu, serca, pasji, epiki. Nuda po prostu. Przy czym nie oskarżałbym tak mocno Iglesiasa – HGW doszedł tylko dlatego, że Scott do samego końca grzebał przy filmie, przemontowując go i zmieniając, do czego Iglesias już w tym momencie nie mógł się odnieść, bo był zajęty innymi projektami.