Film – dobry, niebagatelny, oryginalny, ciekawy. Muzyka – wręcz przeciwnie. I na tym można by praktycznie skończyć recenzję tej jakże rozczarowującej kompozycji. Howard Shore – znany dziś głównie z „Trylogii Pierścienia”, którą akuratnie dopełnia w kinach „Hobbit” – stworzył bowiem score niesamowicie męczący i monotonny, a przy tym wielce dla siebie wtórny.
Rozpisana na jeden, góra dwa, zapętlone w nieskończoność motywy, jakie poza filmem marnie się prezentują, ilustracja charakteryzuje się typową dla tego kompozytora ponurą sekcją dętą, opartą całkowicie na dysonansach – tak dobrze znaną choćby z „Milczenia owiec”, wcześniejszej współpracy z Cronenbergiem, filmów Davida Finchera, czy też młodszego o dwa lata „Copland”, które chyba najbardziej tutaj czuć w specyficznych frazach tub. Dostajemy więc klimatyczną, ale tylko tapetę, która w obrazie po prostu jest, beznamiętnie przewijając się w tle. Co jakiś czas jedynie zaznacza swą obecność, za pomocą narastającej nagle kakofonii podczas zwrotów akcji, która tyleż podsyca atmosferę niepewności i mroku, co drażni widza, odpowiednio zbijając go z tropu. Mimo niezaprzeczalnego nastroju trudno jednak tę muzykę identyfikować jednoznacznie z filmem, co przecież powinno być jednym z głównych zadań ścieżki dźwiękowej.
Jeszcze gorzej wypada ona na albumie – krótkim i składającym się w większości z zamykających się w trzech minutach utworów, które jednak potrafią ciągnąć się niczym poczciwa donaldówka, nie dając przy tym podobnej przyjemności doznań (o braku komiksu nie wspominając). Po nawet obiecującym początku (pierwsze trzy tematy) wszystkie ścieżki zbijają się zresztą w jedno, w czym pomaga bardzo jednolity charakter ilustracji. Praktycznie nie znalazłem tu więc utworu, który zrobiłby na mnie wrażenie, wciągnął lub zapisał się jakoś w świadomości.
Fakt, zdarzają się fragmenty, w których Shore potrafi zaintrygować jakimś pomysłem (powracające co jakiś czas, skromne dźwięki fortepianu i kobiece wokalizy), a kilka melodii (jak bardzo krótkie „an element of psychosis”) wybija się ponad resztę zwiększoną dynamiką. Ale odbywa się to na zasadzie „jednym uchem wlatuje, a drugim wylatuje” i w rezultacie rzeczone fragmenty bardzo łatwo jest przegapić, gdyż nikną szybko w ścianie nieprzyjemnych, bliźniaczo podobnych do siebie nut, po przesłuchaniu których nic konkretnego w pamięci nie zostaje.
Tym samym „eXistenZ” wystawia słuchacza na prawdziwą próbę cierpliwości. Posępne, jednostajne, mało atrakcyjne i częstokroć odpychające dźwięki potrafią wymęczyć na długo przed końcem albumu, którego brak bardziej charakterystycznego punktu zaczepienia względem filmu tylko dopełnia faktu, iż nie jest to pozycja, do której ochoczo – jeśli w ogóle – będziemy chcieli wracać. Znamiennym jest zresztą, że same, mocno ekscentryczne nazwy utworów brzmią o niebo lepiej od nich samych. Ze swojej strony stanowczo odradzam.
P.S. Tekst ten jest zmienioną i rozszerzoną wersją recenzji napisanej dla portalu film.org.pl.
E, bełkot, panie. Ciężki to w brzmieniu score, ale dobra muzyka. 😛