Oparte o prawdziwe wydarzenia „Imperium Słońca”, to z dzisiejszej perspektywy jeden z mniej popularnych filmów Stevena Spielberga. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest być może niemal całkowita porażka finansowo-artystyczna – poległ on zarówno w kinach, jak i na rozdaniu Oscarów, gdzie musiał ustąpić wyższości „Ostatniego cesarza”. Innym czynnikiem jest dość niefortunny okres powstania filmu, z jednej strony przytłoczonego „Kolorem purpury”, a z drugiej trzecią odsłoną przygód Indiany Jonesa. W końcu i sam temat – wojna z perspektywy dziecka – choć bardzo przystępnie i atrakcyjnie zapodany, jest niełatwy, a nawet i drażliwy dla przeciętnego widza. Wyraźnie poważniejszy tytuł w jego filmografii, wraz ze wspomnianym „Kolorem…” zapowiadał wtedy drastyczną zmianę klimatów w następnych dekadach. I choć to zdecydowanie lżejsza produkcja od przykładowej „Listy Schindlera”, to w ogólnym rozrachunku pozostaje jednym z najlepszych arcydzieł wielkiego reżysera – również w sferze muzycznej.
Gdzie Spielberg, tam i Williams, John Williams. Duet, jakiego nikomu przedstawiać już nie trzeba, gdyż sam w sobie stał się ikoną kina. Trudno wyobrazić sobie dzisiaj filmy tego pierwszego bez muzyki tego drugiego i vice versa (tylko raz, właśnie w nadmienionym „The Color Purple” doszło do rozłąki). Panowie uzupełniają się tak idealnie, jak to tylko możliwe i „Empire of the Sun” jest jednym z najznamienitszych, a przy tym i najdojrzalszych przykładów ich długiej, owocnej współpracy. To zresztą ilustracja, która, podobnie jak sam film, dała podwaliny pod wiele kolejnych, wspaniałych kompozycji wielkiego Johna – pewne muzyczne rozwiązania oraz stylistyka narodziły się właśnie tutaj – jednocześnie równie dużo czerpiąc z wcześniejszych sukcesów artysty.
To sprawia, że na ekranie mamy do czynienia z tworem totalnym i kompletnym w sferze audio-wizualnej. Słychać to doskonale już w otwierającej film/płytę aranżacji walijskiej kołysanki „Suo Gân” (tytuł oznacza dosłownie nuconą przyśpiewkę), wykonywanej przez Ambrosian Junior Choir, z poruszającą solówką Jamesa Rainbirda (a w domyśle młodego, rozsadzającego już wtedy ekran Christiana Bale’a), jaką Spielberg obrał za główny motyw, a raczej hymn filmu (wraca on w jednej z najbardziej emocjonalnych scen filmu, w której Bale a.k.a. Jim salutuje wyruszającym na bój japońskim pilotom, a następnie spina całość analogiczną do pierwszych kadrów klamerką); jak i w opartej o biblijne Psalmy „Exultate Justi” (co można luźno przetłumaczyć jako „Radujcie się w Panu” – taki jest zresztą kontekst tej pieśni), pojawiającej się w scenie wyzwolenia Jima z obozu jenieckiego oraz w dłuższej, dającej wrażenie fanfar formie, podłożonej pod napisy końcowe.
Także i po części korzystające z Chopina, wyciszone, słodko-gorzkie, z pełnymi nadziei chórami „Toy Planes, Home and Hearth” – choć przez swą naturę nie tak charakterne, jak motywy śpiewane – potęguje swoistym ‘pierwiastkiem bożym’ wydźwięk konkretnych momentów opowieści (w tym słynnego ujęcia Jima i samolotu na tle iskier), odpowiednio dodając im głębi. Jest jeszcze tradycyjna, brytyjska melodia wojskowa na flety i bębenki („The Brtish Grenadiers”), pojawiająca się w scenie niecodziennej inicjacji, tudzież ‘awansu’ małego bohatera, jednak jej rola ma już bardziej rozluźniające, poniekąd humorystyczne i w ostatecznym rozrachunku marginalne znaczenie, a jej krótki czas trwania sprawia, iż nie zapisuje się na dłużej w świadomości odbiorcy, pozostając tym samym bodaj najsłabszym ‘wypożyczonym’ momentem całej ścieżki dźwiękowej.
Na szczęście nie samymi adaptacjami klasyki „Imperium Słońca” imponuje, więc nie można zarzucić Williamsowi twórczego lenistwa, zwłaszcza, że w swych oryginalnych kompozycjach dosłownie wzbija się na wyżyny talentu oraz ilustracyjnego wyczucia, jakiego siła jest wręcz nie do przecenienia w kontekście historii. Porusza do głębi i zadziwia „No Road Home / Seeing the Bomb”, w którym powracające chóry opisują m.in. moment, kiedy opłakujący śmierć bliskiej osoby Jim, pośród stadionu pełnego zrabowanych, pokrytych poranną rosą rzeczy, obserwuje powidok wybuchu bomby atomowej. W bezustannym napięciu trzyma „The Streets of Shanghai”, w którym kompozytor idzie w pełną orkiestrę, ukazując, jak sam tytuł wskazuje, ulice Szanghaju podczas rewolucyjnej zawieruchy. Porywa typowo zawadiacki dla maestro, skromny action score w „Jim's New Life”, jak i wspaniałe, również korzystające z dobrodziejstw chóralnych „Imaginary Air Battle”, przy którym można dosłownie odlecieć. Prawdziwą perłą jest natomiast, stanowiące niejako następstwo wcześniejszego tematu, „Cadillac of the Skies”, będące wraz z widokiem myśliwców alianckich w akcji – tak podziwianymi przez głównego bohatera, dla którego jest to chwila podwójnego spełnienia marzeń – istną magią, od której mięknie dusza, a ciało przechodzą przyjemne dreszcze. Coś fantastycznego!
Nieco gorzej, szczególnie w kontekście albumu, wypadają dramatyczne „Lost in the Crowd” i „The Return to the City”. Acz także pełne klasy, wirtuozerii i przebłysków geniuszu, lekko straszą swą długością i wielce ilustracyjnym, posępnym charakterem, jaki na ekranie bynajmniej nie ma szans zabłyszczeć, a na płycie częstokroć ociera się o niezbyt atrakcyjny underscore. Dla tego ostatniego także znalazło się miejsce na krążku, w postaci „The Pheasant Hunt”. Zbudowany na fletach i elementach perkusyjnych, bodaj jedyny naznaczony orientalnym klimatem temat, odzwierciedla pełne suspensu sceny konfrontacji Jima z azjatyckimi żołnierzami. Z oczywistych względów jest to więc już typowa muzyka tła, której jedynym zadaniem jest podniesienie widzowi ciśnienia, a która na krążku staje się zwyczajnie bezużyteczna.
I to właśnie do doboru materiału oraz montażu tegoż w formie płytowej można mieć najwięcej zastrzeżeń. Niespełna godzinny album Warnera nie zważa bowiem na chronologię wydarzeń, co skutkuje tym, że dwa ze swoich największych atutów („Suo Gân” i „Cadillac of the Skies”) serwuje już w pierwszych pięciu minutach, niejako osłabiając tym samym siłę reszty partytury. Ta potrafi się zresztą odrobinę dłużyć przez te kilka zbędnych, nic nie wnoszących bez określonego kontekstu nut, potrafiących niekiedy obniżyć nasze zainteresowanie i rozbić klimat muzyki – i to zarówno z, jak i bez znajomości filmu, do którego powstała.
Nie ukrywam, iż jest to ilustracja specyficzna, która musi odpowiednio dojrzeć w głośnikach, jak i w nas samych. Jednak nie zmienia to faktu, że jest ona najwyższej próby i nie można nie docenić jej także w formie autonomicznej. To zdecydowanie jedna z moich ulubionych obecnie pozycji duo Spielberg-Williams, która w pełni zasłużyła sobie na uznanie, wszelkie peany i laury (oprócz nominacji do Złotego Rycerza, Globu i Grammy, Williams zdobył zań brytyjską BAFTA). I wierzę, że nie jestem odosobniony w tej opinii. Gorąco polecam!
P.S. W filmie usłyszeć możemy jeszcze w tle dwie piosenki w wyk. Elizabeth Welch – „A Nightingale Sang in Berkeley Square” i „These Foolish Things”, a także „Swing is in the Air” Jacka Hyltona i „South of the Border (Down Mexico Way)” Ala Bowlly.
Pełna zgoda z recenzją. Genialna muzyka, choć nie tak łatwa w odbiorze jak większość innych prac Williamsa. Niemniej klasyk, który zasługuje na maksymalną notę.
Świetna recenzja, idealnie oddająca klimat muzyki. Nie da się ukryć, że jakość z najwyższej półki. Jednak to co mnie osobiście najbardziej zachwyca w tej ścieżce, to połączenie niewinności i nieświadomożci dziecka w stosunku do okrucieństwa wojny. Szczególną uwagę tutaj zwraca środek The Return to the City, oczywiście Imaginary Air Battle a także chociażby pierwsza połowa Toy Planes, Home and Hearth. Williams mistrzowsko połączył delikatne nuty symbolizujące spojrzenie dziecka z elementami dramatycznymi (nieco skrytykowanymi w recenzji). Jak dla mnie właśnie ten kontrast jest całą esencją płyty. Warto pod takim kątem ją odsłuchać, bo nasuwają się ciekawe refleksje.