Co by było, gdyby Clint Eastwood został Jamesem Bondem? Tego chyba się nigdy nie dowiemy. Ale pewną wizję może zaoferować nam „Akcja na Eigerze”, gdzie Eastwood gra profesora akademickiego (wiem – brzmi to absurdalnie), który na zlecenie rządu ma zabić podczas wspinaczki jednego z zabójców swojego kumpla. Po latach ogląda się ten film naprawdę dobrze, głównie dzięki Eastwoodowi oraz pięknym zdjęciom gór.
Filmy Eastwooda kojarzą się głównie z muzyką Lalo Schifrina, Jerry’ego Fieldinga lub Lenniego Niehausa. Jednak w przypadku tego filmu reżyser dokonał zaskakującego wyboru Johna Williamsa – i to na pięć minut przed „Szczękami”, co spowodowało, iż praca ta została zapomniana.
Sama muzyka brzmi nad wyraz solidnie, trafnie spełniając swoje zadanie na ekranie. Przeszkadzać może natomiast brak chronologii na albumie, gdzie postawiono bardziej na przyjemność odsłuchu, co wydaje się trafnym posunięciem. Otwierające całość „Main Title” zapowiada, czego mniej więcej należy się spodziewać – mieszanki suspensu i muzyki popularnej, przypominającej dokonania Schifrina, ze wskazaniem na jazz (delikatny fortepian oraz klawesyn). Temat przewodni będzie się parę razy przewijał, jako „Theme from The Eiger Sanction”, lecz w troszkę innych aranżacjach (najbardziej podoba mi się trzecia wersja, w której gitara wraz z kontrabasem ilustrują scenę erotyczną).
Ilustracja ta jest przy tym odpowiednio różnorodna, choć przez większość czasu raczej kameralna. Rozmach i epicki charakter, znany z późniejszych dzieł Big Johna, ujęty jest w scenach alpinistycznych (powolne „The Icy Ascent” na smyczki, podniosłe „The Top of the World” z fantastycznymi dęciakami oraz perkusją, a także wieńczące całość, ponure „The Eiger”, które skręca w stronę underscore’u). Odskocznią jest z kolei przypominające muzykę barokową „George Sets the Place” oraz „Training with George”, które towarzyszy treningowi przed wspinaczką.
Jak na sensację przystało musi pojawić się action i underscore, z czego ten ostatni prezentuje się całkiem zjadliwie poza ekranem. Ten pierwszy to natomiast „Five Miles to Desert”, oferujący szybką grę fortepianu, do którego dołącza dość dziwaczna perkusja oraz trąbki z fletami. Drugi pojawia się niemal na samym końcu płyty, jako mroczne „The Microfilm Killing” – delikatną grę klawesynu uzupełniają powolne, ciche smyczki, których tempo gwałtownie przyśpiesza, a do całości dołącza fortepian, przypominając tym samym dzieła wczesnego Hornera. W podobnym tonie utrzymane jest „Up the Drainpipe”, które jest jednak najsłabszym utworem na płycie.
John Williams stworzył naprawdę solidną i dobrą muzykę, która świetnie sprawdza się w filmie, a i poza nim jest to udana prezentacja, choć łamana chronologia może wielu się nie spodobać. Ta mało znana, ale na pewno godna uwagi kompozycja, pokazuje troszkę inne oblicze maestro. Szkoda, że później tak rzadko pojawiał się w kinie szpiegowskim…
0 komentarzy