Diuna: część I
„…buduje aurę niesamowitości…”
Oficjalna ścieżka dźwiękowa do najnowszej wersji „Diuny” jest krótsza od wydanego i opisanego wcześniej Szkicownika o pół godziny. Ale nie oznacza to, iż nie jest ona w żadnym wypadku nudna – wręcz przeciwnie. Sama muzyka w filmie jest obecna niemal non-stop, nie tylko z powodu głośności.
Otwarcie albumu, z mocnymi perkusjonaliami oraz uderzeniami niczym przyspieszone bicie serca („Dream of Arrakis”), wrzuca nas w sam środek świata bezwzględnej walki. Do tego początek polany jest dziwnym ambientem oraz zniekształconymi chórami w tle, co jeszcze bardziej buduje aurę niesamowitości. A dalej jest tylko ciekawiej… Temat przewodni – troszkę w stylu Ennio Morricone – grany na duduku („Herald of Change”), atakujące z różną intensywnością kobiece szepty (mocny początek oraz szarpiący finał „Bene Gesserit”) lub agresywny, związany z Fremenami wokal, niczym krzyk nawołujący do wojny (końcówka „Gom Jabbar”) – to tylko część propozycji mistrza z Niemiec.
Gdy się wsłuchamy uważniej, stylistyka oraz skromna baza tematyczna mogą wywoływać poczucie hermetyczności i ogromnego ciężaru. Jednak poza kontekstem jest tutaj wiele świetnych momentów. Taka jest choćby prog-rockowa wersja głównego tematu w „Leaving Caladan”, zakończone solówką na dudach, okraszone onirycznym ambientem oraz perkusjonaliami „Arraken” czy o wiele agresywniejsze „Ripples in the Sand”, gdzie temat przewodni zaaranżowano na gitarę elektryczną, wokalizę, dudy i perkusję. Wszystko to działa na zasadzie sinusoidy, w której tempo oraz intensywność podlegają ciągłej zmianie.
Odrobinę wyciszenia oraz liryzmu przynoszą o wiele spokojniejsze „Visions of Chani” (szepty w połowie) i „Night on Arrakis”. To jednak tylko rozgrzewka przed mocnymi uderzeniami – jak „Armada”, gdzie muzyka akcji (atak na ród Atrydów) przeplata się z szeptami oraz mocarnymi dudami. Dopiero pod koniec następuje pozorne wyciszenie, przed którym mamy mocno przemielone głosy. Napędzane perkusjami i smyczkami „Burning Palms” dodaje jeszcze do posmaku śpiew gardłowy. Atmosferą blisko tutaj do „Blade Runnera 2049” czy trylogii Mrocznego Rycerza. Mrok przebija się także przez „Blood for Blood” z krótkim wejściem męskiego chóru (jakby żywcem wziętego z „Karmazynowego przypływu”), a zakończony wręcz wrzaskiem.
Aurę klęski oraz smutku słychać w „The Fall”, gdzie ród Atrydów (niemal) w całości zostaje zniszczony przez swoich przeciwników, zaś niedobitki muszą uciekać. Poczucie zagrożenia podkreśla okraszone szeptami oraz dzwonami „Holy War”, opisujące wizje przyszłej świętej wojny na modłę muzułmańskiego jihadu. Finał tylko podkręca atmosferę, rzadko pozwalając na oddech (elegijne „Premonition” z gardłowym śpiewem oraz wokalizami w tle, zakończone w brutalny sposób). Agresywne, chaotyczne uderzenia perkusyjno-wokalno-elektroniczne („Ornithopter”) przeplatają się z bardziej onirycznymi chwilami (druga połowa „Sandstorm”) oraz klimatem tajemnicy („Stillsuits”). A wieńczy to wszystko finał w postaci „My Roads Leads into the Desert” z mocarnym zawołaniem Fremenów na końcu. Okrzyk ten jest zapowiedzią tego, co może się wydarzyć w następnej części „Diuny”.
Sketchbook jest na pewno o wiele bardziej przystępny w odsłuchu, ale warto dać też szansę gotowemu score’owi. Po raz pierwszy od dawna kreatywność Zimmera przekłada się w satysfakcjonujący, świetnie współgrający z obrazem twór. Krążą wieści, że może on nawet zdobyć najważniejsze nagrody w branży. Czy przed odsłuchem trzeba brać jakieś substancje stymulujące? Mogą troszkę pomóc, ale to już na własną odpowiedzialność.
0 komentarzy