Ruby Ray Moore – dla czarnoskórej mniejszości jest to postać wręcz legendarna. Człowiek, który próbował się przebić i odnieść sukces jako piosenkarz oraz komik. Przełomem stało się stworzenie przerysowanej postaci Dolemite’a, czarnoskórego alfonsa i mistrza kung-fu, rzucającego sprośne, miejscami wulgarne żarty. Kiedy jednak zrealizował o nim film, sukces przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. O tej wyboistej drodze na szczyt opowiada nowy film Netflixa z wracającym do wielkiej formy Eddie’m Murphym. Kapitalnie zagrany, przesiąknięty klimatem lat 70. (kostiumy, scenografia, muzyka) oraz z bardzo zgrabnym scenariuszem.
Muzyka też mocno jest osadzona w realiach epoki, a odpowiada za nią Scott Bomar. Nie słyszeliście o nim? Ja też nie. Ten urodzony w Memphis producent oraz multiinstrumentalista (gitara basowa, perkusja, klawisze, gitara) pracował we wszystkich filmach Craiga Brewera, więc jego angaż do filmu był oczywisty. Sama ilustracja musiała być osadzona w realiach epoki.
Innymi słowy: funky, funky. Jest bardzo rytmicznie, przebojowo i stylowo. Nad wszystkim unosi się duch Isaaca Hayesa oraz Lalo Schifrina, jednak nie jest to kopiowanie nuta w nutę. Wystarczy posłuchać „Liquid Store Wiseman”, gdzie od razu nasuwają się skojarzenia z „Wejściem smoka” (dęciaki, smyczki, bas). Chociaż idzie to w zupełnie innym kierunku, nie bojąc się odrobiny rozmachu. W podobnym tonie wybrzmiewa „Put Your Weight On Me”, z rozciągniętymi dęciakami oraz większą rolą organów Hammonda i fletu. Brzmi znajomo, prawda? Zwłaszcza po pierwszej minucie. W stylu Hayesa jest gitarowe „I’m Gonna Kill Dolemite”, w którym gitara budzi skojarzenia z „Shaftem”, by płynnie przejść do azjatyckich smyczków oraz fletów (jak w „Wejściu smoka”).
Muzyka służy głównie albo ilustrowaniu momentów przygotowań do filmu, albo różnych działań Moore’a. Stąd miejscami bardzo humorystyczny ton, nadający troszkę pastiszowego charakteru. Tym większa szkoda, że gros score’u zawiera krótkie, trwające nieco ponad minutę fragmenty, które chciałoby się rozwinąć (lekko melancholijne „The Dunbar Hotel” z pięknym solo na flecie, prowadzone przez dęciaki i organy Hammonda „Clean Up”, czy mające niemal hawajską gitarę „Scene 3”). Ale jeszcze bardziej zadziwia miejscami melancholijny nastrój budowany przez klawisze oraz flet w takich momentach, jak „Parking Lot” czy „We Done”.
Ale najmocniejszym punktem całości są piosenki. Zarówno te wplecione, jak i napisane do filmu. Największe wrażenie robi otwierająca album „Dolemite” z dynamicznymi dęciakami oraz brawurowym wokalem Craiga Robinsona. Jeszcze ten chórek w refrenie robi robotę. Kontrastem jest bardziej bujająca „Like a Should”, gdzie więcej do powiedzenia mają klawisze oraz perkusja. Bardzo bawi humorystyczna „Ballad of a Boy and Girl”, zaś bluesa czuje Bobby Rush w „I Ain’t Studdin’ You” z długim wstępem (tam cudnie gra gitara, dęciaki oraz harmonijka). Jedynym zgrzytem jest wieńczący całość Jason Freeman ze swoim „Rocky Bottom”, które działa usypiająco i nie pasuje do reszty muzyki.
„Dolemite is My Name” ma ducha lat 70. we krwi. Pytanie tylko, czy ma coś więcej do zaoferowania, poza naśladowaniem tamtego brzmienia? Moim zdaniem nie, choć jest to dobrze wykonana robota. Szkoda, że wiele ciekawych fragmentów kończy się, zanim zdąży się rozwinąć. Niemniej warto uważnie przyjrzeć się temu twórcy.
0 komentarzy