Dawno, dawno temu żył sobie pewien kompozytor. Początki jego kariery były obiecujące. Imponował technicznym kunsztem, onieśmielał rozmachem. Nadeszły jednak mroczne czasy. Kolejne projekty nie wyzwalały już tak wielu artystycznych mocy. Kompozytor słabł, a jego muzyka rozczarowywała. Historia zmierzała do przykrego finału.
Na szczęście, jak to w bajkach bywa, nastąpił magiczny zwrot akcji. Kompozytora zaprosiło na bal Studio Disneya – to samo, które raptem rok wcześniej zdecydowanie ożywiło karierę innego pogrążającego się nieszczęśnika, Jamesa Newtona Howarda. Taka szansa nie zdarza się często. Kompozytor wyciągnął z szafy najlepsze pomysły, wyszeptał słowa zaklęcia i… pach! Sztuczka się udała! Patrick Doyle, bo o nim jest ta bajka, dobrnął do szczęśliwego zakończenia.
Oczywiście czary nie miały w tym wszystkim udziału, choć doskonała muzyka zawsze ma w sobie coś magicznego. W pierwszej chwili największe wrażenie robi lekkość i barwność materiału. Doyle opiera kompozycję na smyczkach, nadając jej jednoznacznie romantyczny charakter. Jako ozdobników chętnie używa połyskliwego akompaniamentu fortepianu, albo eterycznych chórków. Dzięki temu wywołuje efekt urokliwej baśniowości i poetyckiego liryzmu.
Proszę jednak nie utożsamiać tego ze słodką nudą. W „Kopciuszku” nie brakuje urozmaicenia. Kolejne utwory aż się rozpychają od licznych melodii, pięknych miniaturek, aranżacyjnych drobiazgów, które nie pozwalają na chwilę nieuwagi. Ot, choćby otwierające płytę „A Golden Childhood” stanowi przepięknie zwartą, dopracowaną w każdym szczególe konstrukcję. Na początku świergocze flet, ładnie nawiązując do sielankowego charakteru sekwencji. Smyczki wprowadzają melodyjne, taneczne melodie, podskakujący fortepian dodaje żywej wesołości. Utwór w swej istocie szalenie ilustracyjny jest zarazem całkowicie autonomicznym dziełem, obdarzonym własną narracją.
Pod względem tematycznym Doyle operuje przede wszystkim dwiema melodiami. Obydwie łączą się postacią głównej bohaterki, tyle że dotyczą dwóch różnych okresów jej życia. Pierwszy z nich ilustruje szczęśliwe dzieciństwo małej Elli, a potem przenosi się na jej relacje z ojcem („The First Branch”). Ma on bardziej tkliwy charakter, ale równie dobrze wypada w pogodnej, jak i smutnej wersji. Drugi z tematów jest zdecydowanie bardziej wystawny, co wydaje się dość przewrotne. Łączy się on bowiem z losem Elli jako Kopciuszka. Po raz pierwszy w pełnej krasie pojawia się tuż po tym, jak dziewczyna otrzymuje nowe imię („The Stag”). Później zaś towarzyszy magicznej przemianie, balowi i oczywiście romantycznej znajomości z przystojnym księciem.
Temat ten ma już pełen przepych i rozmach, jaki potrzebny jest przy tego rodzaju wysokobudżetowej produkcji. Doyle szczęśliwie ucieka od współczesnego zwyczaju opatrywania wszystkiego mechanicznym rytmem. Pozwala melodii płynąć swobodnie, wybuchać w starym, patetycznym stylu. Chociaż bardzo obficie korzysta ze swoich tematów, nie pozwala się nimi nudzić. Właściwie nie ma tu dwóch identycznych aranżacji. Każde wejście motywu coś wyróżnia. Jest to zrozumiałe, gdyż towarzyszą często bardzo odmiennym sytuacjom.
Być może najciekawsze wykorzystanie tematu Kopciuszka stanowi przekształcenie go w motyw złej macochy, Lady Tremaine. Ciekawie podkreśla to zarówno dążenie obydwu kobiet do szczęśliwego zakończenia, które w przypadku czarnego charakteru jest niemożliwe, ale także fakt, iż to właśnie macocha przeobraża Ellę w osmoloną służkę. Wydaje się przy tym, iż mrok został przez Doyle'a zdecydowanie niedowartościowany. Szkoda, gdyż tak wyrazista postać, jak Lady Tremaine, w dodatku kapitalnie zagrana przez Cate Blanchett, aż się prosi o porządną muzyczną wizytówkę.
Kompozytor zapełnia przy tym ścieżkę dźwiękową masą innych melodii. Doprawdy ciężko je wszystkie wyłapać przy pojedynczym odsłuchu. Najbardziej zwracają uwagę przepyszne walce i polki, napisane na potrzeby balu, jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. Doyle'owi zamarzyło się chyba dodanie swojej muzyki do repertuaru wiedeńskich koncertów noworocznych. Znajdziecie tu podobny szyk i energię. Zdecydowanie wyróżnia się przy tym „La Polka de Minuit” z charakterystycznymi, „śmiejącymi się” frazami smyczków. Kojarzą się one z tradycyjnym mickey-mousingiem, jaki towarzyszył krótkometrażówkom z cyklu „Silly Symphonies”. To połączenie klasyki muzycznej z nawiązaniem do filmowych początków Disneya stanowi sympatyczny i trafiony akcent. Szkoda tylko, że tańce te trafiają do filmu jedynie w szczątkowej formie.
Głównym zarzutem, jaki można wytoczyć „Kopciuszkowi” jest jego nikła oryginalność. Wydaje się on jednak nietrafiony. Po pierwsze muzyka została napisana do bardzo konwencjonalnej bajki, zrobionej dla dużego studia. Wyklucza to niejako eksperymenty. Doyle porusza się po znanych i eksploatowanych rewirach, ale dba o różnorodność i jakość nawiązań. Po drugie zaś ta kompozycja stoi w opozycji do współczesnych mód wyznaczanych przez Hansa Zimmera z jednej, a Alexandre'a Desplata z drugiej strony. Wreszcie Doyle faktycznie napisał Doyle'a. Bodajże tylko raz daje się zwieść nabytym niedawno nawykom i w „The Stag” skręca trochę w stronę „Thora”.
Oczywiście „Kopciuszek” nie ma posępnej siły wczesnych prac kompozytora, ale charakteryzuje się lekkością i swobodą. Najbliżej mu pewnie do „Hamleta”, co jest zrozumiałe, gdyż Kenneth Branagh nadał swojemu najnowszemu filmowi podobny styl, jeśli chodzi o stronę wizualną i dworską atmosferę. „Kopciuszek” ma nieco słabszy główny temat, jednakże zdecydowanie lepiej wypada całościowo na płycie.
Niedługo przed premierą filmu Patrick Doyle nie krył dumy z napisanej ścieżki dźwiękowej, przyznawał, iż jej pisanie zajęło mu dużo czasu. Nie był gołosłowny. Rzadko w ręce słuchaczy trafia tak dopracowana, wymuskana w każdym detalu praca, w dodatku robiąca znakomite wrażenie podczas seansu. To nie jest ścieżka dźwiękowa, którą nawet doświadczony kompozytor pisze w miesiąc. Dzięki temu niemal każdy utwór stanowi starannie opracowane cacko i mimo długiego wydania, nie ma miejsce na nudę. Niewątpliwie „Kopciuszek” jest najbardziej udaną pracą Doyle'a od bardzo, bardzo dawna. Warto to docenić, jak prawdziwie szczęśliwe zakończenie.
P.S. Na końcu utworów „A Golden Childhood” oraz „Who Is She” pojawia się melodia zaczerpnięta z piosenki „Lavender's Blue”, którą śpiewa w filmie matka Kopciuszka. Najstarsze zachowane nuty tego utworu pochodzą z XVII wieku. Co ciekawe, jego dość mocno zmienioną wersję spopularyzował inny film Disneya – „So Dear to My Heart” z 1948 roku. Natomiast dwie piosenki wieńczące ścieżkę dźwiękową, w wykonaniu Lily James i Heleny Bonham Carter, pochodzą z animowanej wersji bajki z 1950 roku.
Dziękuję Andrzejowi Szachowskiemu za wsparcie merytorczne i moralne.
Ja bym aż tak nie szalał z oceną, ale fakt, że jest to urokliwa i kompleksowa praca. A recka bardzo fajnie napisana. Szczególnie podoba mi się baśniowy wstęp.
Podzielam zachwyt nad ścieżką dźwiękową autorstwa Patricka Doyle’a! Jest doskonale skomponowana, świetnie dopasowana do obrazu i oparta na pięknych melodiach. Brakuje mi tylko w albumie piosenki, którą śpiewa Lily James „Lavender’s Blue”. Płyty mogę słuchać bez końca!
„Marzenia senne” „Przyjemny odlot” a momentami wrażenie jakbym słuchał śniadania mistrzów w rmf classic. Album koi nerwy i pobudza do pracy.
Chyba jednak „tylko” 4 ode mnie – no, może z małym plusikiem. Praca to niezwykle urocza, przyjemna, miejscami czyste piękno wręcz. Niemniej bywa też za cukierkowa, co przy tak dużej ilości materiału może się przejeść. Ale to i tak jedna z najlepszych ścieżek roku 2015.
Nie wiem czy dać cztery czy pięć, ale jedno jest pewne. Sir Patrick wznosi się na wyżyny swojego talentu. Wiec ostatecznie cztery i pół. I tylko jedno pytanie mi siedzi w głowie: czy będzie Oscar (albo przynajmniej nominacja,)?