Hazardzista
„…intrygujące połączenie…”
Kompozytor: Robert Levon Been
Rok produkcji: 2021
Wytwórnia: BMG
Czas trwania: 41:25 min.
„…eksperymentalna…”
Kompozytor: Robert Levon Been, Jesse Mark Russell & Giancarlo Vulcano
Rok produkcji: 2021
Wytwórnia: Back Lot Music
Czas trwania: 42:26 min.
Paul Schrader to jeden z takich filmowców, po którego filmach (zarówno napisanych, jak i wyreżyserowanych) można się spodziewać pewnych znajomych elementów. Przede wszystkim autor „Taksówkarza” skupia się na pokazaniu mroczniejszej strony człowieka skonfliktowanego ze światem, wycofanego outsidera ze swoimi demonami. Nie inaczej jest z jego najnowszym dziełem, czyli „Hazardzistą”. Bohaterem jest drobny szuler, grający za małe stawki i wygrywający dzięki liczeniu kart. Jednak jego monotonne, uporządkowane życie zostanie wywrócone do góry nogami. Niby brzmi znajomo, ale jest bardzo porządnie wykonane, zaś Oscar Isaac w roli głównej tworzy jedną ze swoich najlepszych kreacji.
A jak prezentuje się warstwa muzyczna? Tutaj doszło do ciekawego zabiegu, czyli zatrudniono dwóch ludzi do napisania muzyki, a jednego z nich do stworzenia… piosenek. Nie przewidzieliście tego. Każdy z tych elementów ilustracji został wydany oddzielnie. Warstwę muzyczno-wokalną zrealizował Robert Levon Been – basista oraz wokalista rockowej grupy Black Rebel Motorcycle Club. Co ciekawe, jego ojciec współpracował ze Schraderem przy filmie „The Light Sleeper”. Do score’u dokooptowany został jeszcze Giancarlo Vulcano, znany głównie dzięki pracy przy serialu „Rockefeller Plaza 30” oraz „Unbreakable Kimmy Schmidt”. Intrygujące połączenie.
Najpierw przyjrzyjmy się piosenkom. Rozpoczynające całość „Rapture” od razu ustawia atmosferę – mroczną, pełną ambientu, przemielonej oraz przesterowanej gitary oraz odmierzającej rytm powolnej perkusji. Z czasem gitara zaczyna mocniej dawać o sobie znać, lecz radości tu tyle, co na cmentarzu. Ale to wszystko w dziwny sposób działa, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Nie brakuje momentów onirycznych w klimacie Lyncha (powolne „Arise Sun”), odrobinę romantycznych (synth popowe „Adore” czy niemal akustyczne, zmieszane z ambientem „Smoke Ring”). We wszystkich tych piosenkach towarzyszy bardzo delikatny wokal Beena, aczkolwiek nie jest on pozbawiony mroku („Erutpar”).
Zaskakujące są tutaj dość spore ilości utworów instrumentalnych, których raczej oczekiwałbym na scorze. W większości są to krótkie fragmenty, pełniące rolę ilustracyjnego tła, choć w bardzo eksperymentalnej formie. Takie jest oparte na mruczeniu „Murder Hum”, pulsujące „S.E.R.E.” czy mieszające fortepian z klawiszami „OPM”. Niestety, jest też parę momentów najwyżej średnich i/lub trudniejszych w odsłuchu – jak dwuczęściowe „Casino Floor”. Kompozycje te pomagają w budowaniu atmosfery tajemnicy oraz podkreśleniu mrocznej przeszłości bohatera.
Jednak największą niespodzianką jest finałowa piosenka, którą wykonuje niejaki S.G. Goodman. „Mercy of Man” wydaje się być mocnym uderzeniem, dzięki grze perkusji oraz „brudnej” gitarze elektrycznej. Paradoksalnie przewija się w niej pewne światełko nadziei, że jeszcze nie jest za późno. Ale to może złudna nadzieja? Tak czy inaczej, ten zestaw utworów Beena tworzy bardzo frapujący koktajl. Na pewno nie jest to pozycja dla wszystkich – mimo krótkiego czasu bywa monotonna, niemniej trudno jej odmówić atmosfery.
Kompozycje duetu Been/Vulcano – z drobnym wsparciem niejakiego Jesse’ego Marka Russella (Internet na jego temat milczy i nic nie udało mi się ustalić) – to troszkę inna para kaloszy. Miks elektroniki, ambientu, gitar i perkusji pomaga w tworzeniu portretu psychologicznego naszego protagonisty. O ile na ekranie ma swoje momenty i jej obecność jest namacalna, to poza nim bywa… cóż, różnie. Jak podczas gry w karty.
Ale kto by się spodziewał przystępnej i chwytliwej muzyki do takiego filmu? No bądźmy poważni. Krótkie wejścia gitary z pulsującym tłem („Title Card”) sugerują, że to nie jest gra dla miękkiszonów. Tu trzeba być bardzo zdecydowanym i skupionym. Gitara potrafi przypomnieć o przeszłości (szorstkie „Jail Cell”), zaś elektronika powoli będzie doprowadzać do bólu, nawet jeśli pozornie idzie w kierunku retro (ponure „Room Wrapping”) oraz pompuje adrenalinę podczas gry (pulsujące „Slipping Joe” czy kapitalne, nasilające się „Washa”).
To jednakże tylko jedna twarz „Hazardzisty”, który ma ich kilka. Nieznana nikomu (jak się okazuje) przeszłość ma swój ciężar w postaci agresywno-elektronicznych eksperymentów. Uszy mogą parę razy przeżyć ból – wyjątkiem jest tutaj świdrujące, lecz okraszone ciepłymi klawiszami „The Weight” – nie odczuwając w pełni satysfakcji. Modyfikowane są dźwięki (kręcąca się kula podczas ruletki w „Roulette”), wszystko staje się niejasne i trudne do uchwycenia („Night Drive”, „Decision”), zaś czas utworów oscyluje w okolicy minuty („Interests”, „Am I In Danger”). Ten środkowy segment wydaje się ciężką przeprawą, zakończoną ponad pięciominutowym „Abu Ghraib”.
Choć dalej pojawiają się momenty przełamania tej posępnej atmosfery (tykające, ale polane synth popowymi klawiszami „This Was My Way Some”, plumkające smyczki w „The Final Table”), to pozostaje ona z nami do samego końca. Robi się o wiele bardziej strawna i zjadliwa, aczkolwiek nadal eksperymentalna.
Jak by nie patrzeć, „Card Counter” jest zdecydowanie udaną muzyką – zarówno score, jak i piosenki. Obydwa te elementy uzupełniają się ze sobą, tworząc mocny koktajl. Niemniej – tak jak film – nie są one łatwe, lekkie i przyjemne, co wynika z tematyki oraz formy wykorzystanej przez Paula Schradera. Jeśli miałbym wybierać, bardziej poleciłbym soundtrack Beena, który ma u mnie mocną czwórkę. Score tria Been-Vulcano-Russell dostaje trójkę z połówką za przebłyski przystępności.
0 komentarzy