The Boys
„…pozbawiona własnego charakteru…”
Można czasami mieć już dość produkcji o ludziach z super mocami, co ratują świat i – mimo pewnych dylematów moralnych w tle – są postaciami bez skazy. Idolami, wzorcami, mentorami. Ale nie w „The Boys” – serialu napisanym przez znanego komiksowego autora Gartha Ennisa, o żyjących między ludźmi superbohaterach, którzy traktowani są jak celebryci. Zwłaszcza słynna Siódemka, której losami kieruje korporacja Vaught. Przeciwko nim walczy grupa tytułowych Chłopaków, kierowana przez Billy’ego Butchera, do której dołącza młody chłopak po stracie dziewczyny na skutek działań jednego z herosów.
Sam serial świetnie balansuje między satyrycznym spojrzeniem na świat superbohataterski, a napędzaną czarnym humorem krwawą zemstą. Ekipa pod wodzą Erika Krippe nie bierze jeńców, przez co tytuł ogląda się z dużym zainteresowaniem do samego końca, co jest zasługą scenariusza, aktorów z charyzmatycznym Karlem Urbanem na czele oraz świetnej realizacji. Czy to tego grona dołączyć można także ścieżkę dźwiękową?
Nie jestem co do tego przekonany. Odpowiada za nią Christopher Lennertz, który ostatnimi czasy pokazywał się z dobrej strony („Sausage Party”, „Zagubieni w kosmosie” od Netflixa). Sama koncepcja stojąca za muzyką jest niezła, ale coś podczas wykonania poszło nie tak. Maestro dzieli nuty na niejako dwa osobne zbiory: dla superbohaterów (zwanych także supkami) oraz dla ekipy Butchera.
Ta pierwsza jest bardziej podniosła, heroiczna, ze smyczkami oraz fanfarami. Nawet jeśli bywa miejscami nerwowa i brutalna („Truck Robbery”), nie można w tym nie dostrzec ironii. Zderzenie muzyki typowej dla kina superbohaterskiego z prawdziwymi twarzami herosów jest jednym ze źródeł humoru. Czy to w „Race of the Century” czy brzmiącym jak serwis informacyjny „Vaught”. Niby nic nowego, ale potrafić dać odrobiny frajdy.
Drugie oblicze soundtracku zmierza bardziej ku buntowi i walce. A nic tak do nich nie pasuje, jak punk rock. Brudne gitary, metaliczny bas oraz perkusja – to tylko jedna z twarzy całej ilustracji, co pokazują „Translucent Alive” czy „Boys Arrive”. Tylko, że jest tutaj jeden poważny szkopuł. Będący prawdopodobnie pod wpływem producentów Lennertz zbyt mocno naśladuje tutaj innego, bardziej utalentowanego kompozytora. Mowa o Danielu Pembertonie, którego duch słychać w „The Boys” aż za bardzo. Wiele fragmentów (w innych aranżacjach, lecz i tak na granicy plagiatu) przypomina zarówno „Kryptonim U.N.C.L.E.”, jak również „Króla Artura: Legendę miecza” Guya Ritchie. Przykładów nie trzeba szukać daleko – wspomniane „Translucent Alive”, zadziorne „Butcher”, nerwowe „On the Trail” i „Ass Bomb” czy „Planting Bug Plan”.
Tej muzycznej tapety mającej budować napięcie jest zwyczajnie za dużo. Nawet jeśli pojawiają się jakieś fajniejsze, dynamiczniejsze momenty (troszkę w duchu Briana Tylera „Hijacking”) czy nieoczywiste „skoki w bok” (kastaniety i trąbka w „Maeve Spars” czy oparte tylko na skrzypcach „Hughie Trashes Room”), to trwają za krótko. Same utwory w większości też nie są za długie. Jednak nie jest to zaletą, bowiem całość trwa ponad 80 minut i poza ekranem nie robi żadnego wrażenia. W połączeniu z ruchomym obrazem też nie, bo muzyka zostaje wycofana do roli niemal cienia, ustępując piosenkom.
Z żalem muszę stwierdzić, że o ile serial „The Boys” jest czymś świeżym w konwencji opowieści o nadludziach, o tyle praca Lennertza jest kompletnym przeciwieństwem. Nudna, wtórna, pozbawiona własnego charakteru i za mocno czerpiąca z cudzego dorobku. Czemu nie zatrudniono Daniela Pembertona, tylko zmuszono Amerykanina do naśladowania jego stylu? Nie mam pojęcia i z obawami będę podchodził do albumu z muzyką do kolejnego sezonu (o ile taki zostanie wydany). 2,5 nutki to moja finalna ocena.
0 komentarzy