W 1925 roku, w miasteczku Nome na Alasce, kilkanaścioro dzieci zachorowało na groźną chorobę zakaźną, błonicę (znaną też jako dyfteryt). Ze względu na złe warunki pogodowe, szczepionki mogły zostać dostarczone pociągiem jedynie do odległej o jakieś 1000 km od Nome osady Nenana. Zdecydowano, że ponad 20 psich zaprzęgów wyruszy w celu przejęcia lekarstw. Pokonując całą trasę w niecałe sześć dni i zmagając się z zamiecią oraz ekstremalnie niskimi temperaturami, poganiacze oraz ich psy ocaliły wioskę od epidemii, a Balto – pies będący liderem zaprzęgu Gunnara Kassena, który pokonał ostatni odcinek drogi powrotnej i dowiózł szczepionki do miasta – stał się gwiazdą.
Brzmi jak idealny scenariusz na film? W istocie, 70 lat po opisanych wyżej wydarzeniach, studio Amblin Entertainment podjęło się stworzenia animacji na kanwie tamtych wydarzeń. Za muzykę, jak w wielu innych filmach tej wytwórni (również kilku animowanych) odpowiadać miał James Horner. Warto zaznaczyć, że rok 1995 był dla Amerykanina bardzo pracowity – zilustrował aż sześć filmów. I chociaż zdarzały mu się już wcześniej równie intensywne okresy, to właśnie w tym roku powstały nominowane do Oscara „Apollo 13” oraz „Braveheart”. Tym większe należy mu się uznanie, że również ostatni film tego roku, jakim był właśnie „Balto”, zyskał świetną muzyczną oprawę.
Filmy rysunkowe zawsze wymagają wyrazistej ścieżki dźwiękowej. Z jednej strony dają więc kompozytorowi duże pole do popisu. Jednak również wymagają od niego wykrzesania jeszcze większych emocji, by ożywić rysunkowy świat i postaci. Szkoda więc, że w dorobku Hornera jest tak niewiele animacji (w całej karierze zrobił ich tylko sześć), bowiem maestro zawsze skupiał się przede wszystkim na historii, bohaterze i warstwie emocjonalnej filmu. W „Balto” obraz i muzyka wyjątkowo dobrze ze sobą korespondują, wzbogacając się wzajemnie, ale też zachowując odpowiedni balans. Brak ilustracji w wielu scenach nie sprawia wrażenia niedosytu. Z kolei kiedy się pojawia, bardzo dobrze uzupełnia stronę wizualną.
Oczywiście, pojawia się również typowy mickey-mousing. Jednak zawsze jest on świetnie zgrany z obrazem, co w niektórych momentach daje naprawdę znakomite efekty. Horner wspomniał kiedyś, że nie lubi pisać ściśle pod obraz, akcentując poszczególne wydarzenia, bo nie pozwala to prowadzić płynnej narracji i lirycznych melodii. W kinie rysunkowym rzecz jasna jest to często konieczne, lecz w tym wypadku kompozytor zdołał pogodzić jedno i drugie. Zwłaszcza przy porównaniu z wydaniem albumowym można zauważyć, że cały score składa się w większości z kompletnych utworów, które są zamkniętymi kompozycjami. W filmie muzyka zyskuje więc jakby oddzielny plan, mając możliwość prowadzić dodatkową narrację i rozwijać własną dramaturgię.
James Horner w latach 80. i 90. był bez wątpienia mistrzem w kreowaniu klimatu. Cechą charakterystyczną jego warsztatu jest też poświęcenie dużej uwagi kolorystyce. W „Balto” mamy akurat dużo ciemniejszych barw, co jest uzasadnione samą historią. Przez dużą część filmu dominują w końcu takie uczucia, jak smutek, bezsilność wobec choroby, samotność i kryzys tożsamości, odrzucenie. Muzyka oddaje też dobrze chłód i zmagania z naturą, akcja rozgrywa się w końcu na Alasce, "w miasteczku na końcu świata". Dla zachowania równowagi mamy jednak również dużo przepięknych melodii, niosących ze sobą mnóstwo ciepła i nadziei. Zimowy klimat występuje również w tej bardziej optymistycznej wersji – lekko magicznej, idyllicznej.
W wykreowaniu tego świata na pewno pomogły znakomite orkiestracje. Brzmienie orkiestry może się często kojarzyć z rosyjską symfoniką (którą zresztą Horner nie pierwszy i nie ostatni raz się inspirował). Orkiestra wybrzmiewa najpełniej w rewelacyjnych fragmentach akcji i dramatycznych. Aczkolwiek w wielu miejscach kompozytor stawia na bardziej oszczędną i kameralną instrumentację. Mamy zatem dużo solówek oboju, pomysłowy i zwiewny akompaniament instrumentów dętych drewnianych, liryczne smyczki czy kolorystyczne smaczki w postaci harf i dzwonków oraz innych perkusyjnych "przeszkadzajek". Tworzy to atmosferę małego miasteczka, ale też charakterystyczny, zimowy klimat. W podkreślaniu ścigających się lub pędzących przez głuszę zaprzęgów mamy dodatkowo solową trąbkę i tamburyn.
Klamrą spinającą płytę jest piosenka napisana przez Hornera, Barry’ego Manna i Cynthię Weil, a wykonana przez Steve’a Winwooda. Za drugim razem pojawia się w wersji nieco wydłużonej. Utrzymana w stylistyce raczej typowej dla piosenek z animacji, jest chwytliwa i ciekawie rozwija się na przestrzeni paru minut – od prostego fortepianowego akompaniamentu, do świetnej orkiestry i chóru dziecięcego pod koniec. Jak już wspomniałem wcześniej, album oferuje muzykę zaczerpniętą z filmu w zasadzie w formie nietkniętej. Nie czuć jednak ani przesytu, ani nadmiaru ilustracyjności.
Największą zaletą score’u Hornera jest to, że właściwie tworzy duszę filmu. Jest też bardzo dobrze wyważony, zarówno w kontekście ruchomego obrazu, jak i jako samodzielny twór. Jest miejsce na brawurowe popisy orkiestry (choćby „Grizzly Bear” czy przygodowe „The Journey Begins”) oraz bardziej oszczędne budowanie klimatu („Jenna / Telegraphing the News”, „The Dogsled Race”). W „Rosy Goes To The Doctor” początkowy, lekko williamsowski humor i pogodna melodyjność przeplatają się ze wzruszającą drugą połową. Natomiast najbardziej znane z tej płyty „Heritage of the Wolf”, o ile w oderwaniu od historii wypada świetnie, razem z nią jest wprost rewelacyjne. Podsumowując, „Balto” to po prostu kolejna bardzo dobra kompozycja Jamesa Hornera z czasów jego świetności.
Arcygeniusz Hornera, o którym można pisać w samych superlatywach tak w kontekście filmowym, jak i indywidualnego doświadczenia odsłuchowego.