Święta – czas Magii, prezentów, nadziei oraz radości. Tutaj św. Mikołaj zamiast sań, reniferów i magicznego pyłu wręcza prezenty dzieciom statkiem kosmicznym niemal żywcem wziętym ze „Star Treka”, zaś elfy są super wyszkolonymi komandosami pod wodzą syna świętego, Steve’a. Taką wizję wręczania prezentów zaproponowało w 2011 roku studio Aardman w animacji „Artur ratuje Gwiazdkę”. Tytułowy bohater jest ciamajdowatym, młodszym synem mieszkańca Bieguna Północnego. I to właśnie on postanawia wyruszyć do Trelew, aby dostarczyć zostawiony prezent. Ta wariacka komedia przypomina na czym powinny polegać święta, a jednocześnie bardzo świeżo podchodzi do kwestii Świętego Mikołaja, sprawiając wiele frajdy.
Swoje zrobiła także muzyka. Studio na początku zatrudniło samego Michaela Giacchino. Znaczy nie samego, gdyż jako wsparcie przybył Adam Cohen, syn legendarnego kanadyjskiego barda, Leonarda Cohena. Jednak ich dzieło zostało odrzucone, a w ostatniej chwili pojawił się Harry Gregson-Williams. Brytyjski maestro pracował już dla Aardman przy „Uciekających kurczakach” oraz „Wpuszczonym w kanał”. „Artur…” wydawał się szansą na powrót do wielkiej dyspozycji po wpadkach z lat 2008-2010 (m.in. fatalne „Metro strachu”). Co z tego powstało?
Pozornie typowy score świąteczny, z dzwoneczkami, cymbałkami oraz chórem tworzącym klimat tylko i wyłącznie dla tego okresu. Taki jest początek, gdzie przewija się motyw przewodni w dość ospałym rytmie fletu oraz dętych drewnianych, tworzących wręcz sielski klimat, bardzo przypominający… „Edwarda Nożycorękiego”. Pod koniec HGW troszkę podkręca atmosferę bardziej suspensowym tłem (nerwowe smyczki, kotły, chór). Motyw ten związany jest z dziewczynką, o której prezencie zapomniano (urocze „One Missed Child”, podniosła końcówka „Dash Away”, melancholijne „Arthur’s Sadness”), co tylko podbija stawkę.
Wtedy pojawia się drugie oblicze muzyki, czyli „Operation Christmas” – tutaj Święty Mikołaj zmienia się w Jamesa Bonda z ery Davida Arnolda, czyli podniosłe smyczki i dęciaki idą ręka w rękę z elektroniczną perkusją, samplami, oraz świątecznym sztafażem. Jakiego to daje kopa!!! Ten militarno-świateczno-dynamiczny styl jest w sporej części odpowiedzialny za action score, gdzie mamy jeszcze ciężkie wejścia wiolonczeli („Waker!”), werblowej perkusji („Goodbye Evie”), potężnie brzmiącego chóru („Mission Control”), pulsujący rytm sampli („Bring Them Home”) oraz potężnych, godnych kina superbohaterskiego fanfar („Space Travel”).
Aby było jeszcze ciekawiej, kompozytor pozwala sobie na wplecenie zarówno własnej aranżacji „Cichej nocy” („Serengeti Escape”), elementów latynoskich w postaci gitary akustycznej oraz trąbki („The Wrong Trelew”), czy nawet francusko brzmiącego akordeonu („Paris Zoo?”, gdzie swoje robią także fale martenota – troszkę podobne brzmieniowo do thereminu). Pełnią one rolę smaczków, które świetnie oddziałują wspólnie z ruchomym obrazem.
Zaskakujące, że mimo braku oryginalności czuć tutaj wielką frajdę oraz duży luz w każdym dźwięku. Nie znaczy to, iż nie brakuje bardziej dramatycznych fragmentów, jak „Arthur’s Sadness” czy powoli się rozkręcający, wręcz liryczny finał w postaci „Christmas Morning” – mocno przypominający (chociaż bardziej podkręcony) styl Randy’ego Newmana (podobnie brzmiący fortepian). I – skoro jest to świąteczna produkcja – musi zostać zwieńczona odpowiednią piosenką. Tym razem padło na pieśń Jimmy’ego Durante’a „Make Someone Happy”, zachowującą brzmienie oryginału i dodającą brawurowy głos Billa Nighy (Dziadek Mikołaja w oryginalnej wersji językowej).
„Arthur Christmas” stał się małym cudem w karierze starszego z braci Gregson-Williams, który pokazuje tu drzemiący jeszcze w nim talent. Może nie jest największym dokonaniem Anglika, lecz to bezpretensjonalna, czysto rozrywkowa praca, pełna cudownie zgranych dźwięków. Pozornie nie wybijających się i/lub zaskakujących, ale razem tworzących prawdziwą magię, godną Bożego Narodzenia.
0 komentarzy