Reżyserować każdy może, Ed Harris także. W swoim drugim filmie wybrał się na Dziki Zachód i chociaż zebrał doborową obsadę, efekt wyszedł dość mizerny. Można się rozwodzić nad wadami „Appaloosy”. Nie można jednak pominąć paru zalet. Jedną z nich jest niewątpliwie ścieżka dźwiękowa Jeffa Beala.
W swoim zasadniczym rysie stanowi ona powrót do bogatej muzycznej tradycji westernu. Marszowy motyw główny nie pozostawia żadnych wątpliwości. Słuchając go nawet zupełnie przypadkowo, natychmiast kojarzy się właśnie z tym gatunkiem. Beal zgrabnie łączy tu szlachetną rytmikę z pociągłymi frazami, które przywołują na myśl niekończące się prerie. Efekt udaje mu się osiągnąć bez ostentacyjnego kopiowania gigantów – Ennia Morricone czy Elmera Bernsteina.
Jeśli ktoś miałby jeszcze wątpliwości, dokąd Beal zabiera słuchaczy, rozwieje je korzystanie z charakterystycznych dla gatunku instrumentów. Szczególnie zaznacza się banjo, ale też znajdzie się harmonijka ustna. Niektóre utwory wyraźnie utrzymane są też w konwencji country z jej chropowatym brzmieniem smyczków i szczególną zadziornością („Dawn in Appaloosa”).
Na szczególną uwagę zasługują jednak momenty, kiedy kompozytor wykracza poza – nawet szeroko pojmowaną – konwencję. Beal jest w dużym stopniu kontynuatorem muzycznych myśli Thomasa Newmana. Stąd jego zamiłowanie do szczególnej roli rytmiki i specyficznych instrumentów perkusyjnych. Dobrze słychać to w „New City Marshal”, ale też w sposobie budowania muzyki akcji („Bragg Is Captured”).
Kreuje to nieco nowocześniejszy charakter muzyki. Takie wrażenie potęguje jeszcze chłodne brzmienie trąbki i wykorzystywanie wysokich rejestrów fortepianu. Kojarzą się one z mrocznym i zdradzieckim światem późniejszego „House of Cards”. Beal bywa pomysłowy w warstwie tematycznej. Szczególnie udał mu się kapryśny i nieco egzotyczny motyw sprytnej Allison, który potrafi ładnie objawić się też w jednoznacznie lirycznej formie. Kompozytor z wprawą operuje niewielkim zespołem, stawiając na wielobarwność brzmienia, które podąża za specyfiką wątków i kolejnych miejsc akcji.
Zdarzają się też szanse niewykorzystane. Motyw czarnego charakteru wypada boleśnie bezbarwnie, zwłaszcza w konfrontacji ze zwyczajowo efektowną kreacją Jeremy'ego Ironsa. Zasadniczo przy tym Beal powyżej pewnego bezpiecznego poziomu się nie wznosi. Na płycie znalazło się trochę zbędnego, ilustracyjnego materiału. Wyjątkowo mizernie prezentuje się muzyka kreująca suspens. Gratką dla miłośników Eda Harrisa są zaś z pewnością dwie piosenki w jego wykonaniu. Aktor głos ma średni, ale całkiem przyzwoicie próbuje naśladować Nicka Cave'a w „You'll Never Leave My Heart” i Bruce'a Springsteena w „Ain't Nothin' Like a Friend”.
„Appaloosa” prezentuje się jako dzieło rzetelne, miejscami pomysłowe i ogólnie rzecz biorąc, udane. Ma parę niezłych tematów, zachowuje wierność kanonowi gatunku, a przy tym potrafi zaskoczyć pomysłowością. Beal trochę przewietrza utarte schematy. Nie jest jednak rewolucjonistą, tylko sprytnym kontynuatorem. Dzięki temu zadowoli i konserwatystów, i poszukujących raczej nowych wrażeń w muzyce filmowej. Sztuka godna uwagi.
Muzyka tzw. środka, czyli 3 jak najbardziej zasłużone. Tymczasem gratuluję 170 recki.