Odrzucanie przez reżysera, bądź producentów gotowej ilustracji filmowej, to nic nowego – szczególnie w Hollywood. Jest to na tyle częsty zabieg, zwłaszcza w projektach mających problemy produkcyjne, że często w ogóle się o tym nie mówi. John Murphy miał okazję przekonać się o tym wielokrotnie. Pozostaje on jednak w gronie tych nielicznych twórców, których praca nie idzie zupełnie na marne. Zarówno w przypadku „Miami Vice”, jak i „Kick-Ass” – czyli dwóch najsłynniejszych ‘odrzutach’ w jego resume – maestro został uwzględniony na liście płac, a część jego ilustracji zachowała się pod natłokiem utworów źródłowych i/lub kolegów po fachu, nie pozwalając przy tym kompletnie zepchnąć się na bok. Rzadko kiedy jednak twórcy partytur mogą mówić o podobnym szczęściu.
W tym roku Murphy wydał więc własnoręcznie, pod szyldem Taped Noise, inny eks-score, o którym dokładniejszych informacji nie może podać do publicznej wiadomości, poza tym, iż jest to tytuł sprzed blisko 5-6 lat. W Internecie roi się oczywiście od spekulacji, skąd pochodzić może praca o finalnej nazwie „Anonymous Rejected Filmscore”, lecz są one bezpodstawne i nie do końca przekonujące (niektórzy twierdzą, iż jest to „Crossing Over”). Jakkolwiek odrzut pozostaje faktem, a ilustracja w końcu ujrzała światło dzienne.
Trwający dobrze ponad godzinę krążek nie dostarcza nam konkretnych wskazówek, co do swej genezy. Nie jest to zresztą czysty zapis wywalonych pomysłów, a bardziej zmodyfikowany concept album, jaki kompozytor ukończył po latach, bez oglądania się na film, z którego muzyka wyleciała. Pod wieloma względami jest więc ona typowa dla Anglika. Pozbawiona przy tym wyraźnego spoiwa, w postaci silnego motywu przewodniego lub odbijającej się w nutach, oczywistej idei, mimo iż wielokrotnie powraca ta sama, nostalgiczna melodia w różnych aranżacjach.
Oparta o elektronikę praca jest po części agresywna, miejscami wręcz nieprzyjemna (zwłaszcza początek płyty), a po części skąpana w pięknej, spokojnej liryce rozpisanej na tradycyjną orkiestrę, trochę chórów i solowych wokaliz (a nawet, jak w otwierającym „3:59 AM”… szepty i krzyki). To drugie oblicze przypomina niekiedy projekty Craiga Armstronga, choć przebija w nim również echo bodaj najładniejszej kompozycji Murphy’ego – „Millions”. Z kolei w ostatniej ścieżce zgrabnie nawiązuje on do legend gatunku („Pluton” i twórczość HZ temptrackiem?).
Obok syntezatorów, perkusji i ostrych, gitarowych rifów swobodnie egzystuje zatem sekcja smyczkowa i fortepian oraz inne pojedyncze instrumenty klasyczne. Niekiedy oba te światy przenikają się i łączą ze sobą, jak w dynamicznym „Automatic”, przywodzącym na myśl kultowe już „28 dni później”, „California” lub, bodaj najlepszym w stawce, epickim „In Extremis” z oczywistymi naleciałościami z „Sunshine”. Lecz na ogół pozostają od siebie odseparowane, co prowadzi do nie do końca przyjaznej uchu dychotomii, w której poszczególne utwory potrafią się wręcz gryźć ze sobą stylistycznie – zwłaszcza, że jedna z tych stron ciekawi i emocjonuje nieco bardziej od drugiej. Która? Celowo tego nie zdradzę.
Inna sprawa, że niemal każdy z zawartych tu tematów jest sam w sobie dobrym, solidnym kawałkiem muzyki. Zdecydowana większość robi wrażenie zarówno zróżnicowaniem brzmienia, pomysłowością oraz jakością wykonania, a całość bez problemu potrafi zawstydzić wiele oficjalnych soundtracków dostępnych na rynku, także innych tytułów tego autora.
Generalnie trudno traktować owy projekt inaczej, niźli ciekawostkę. To bardzo smakowity co prawda, lecz przy tym zbyt rwany, odrobinę niespójny i posiadający kilka cięższych w odsłuchu fragmentów materiał – bez widocznej koncepcji potrafiący się, mimo wszystko, dłużyć. Paradoksalnie ten brak więzi z ruchomymi kadrami i konkretną wizją kinową mu służy. Dzięki temu, podczas odsłuchu uruchamia wyobraźnię i twórczą wrażliwość, pozwalając nam sprawdzić potencjał drzemiący w muzyce filmowej – również tej niebyłej. Warto.
Dobra recenzja. Fajnie, że postanowiliście napisać kilka słów o tym albumie. Ode mnie również 4 nutki. Murphy w dobrej formie. Czekałem na ten krążek już jakiś czas. Zwłaszcza po pierwszych odsłuchach. Parę miesięcy temu na Spotify opublikowano utwór drugi i piąty. Całość nie ma co prawda spójnej i płynnej narracji, ale w gruncie rzeczy, to właśnie to zróżnicowanie może się podobać. Szkoda by było, gdyby te kompozycje poleciały do kosza. Mam nadzieję, że projekt zarobi i przekona innych, że czasem warto wydać nawet „odrzuty” 🙂