Dla wielu osób kino polityczne wydaje się nudne i strasznie hermetyczne. I nie jestem zdziwiony tymi opiniami, ale z drugiej strony tak fascynujące są rzeczy związane z władzą, że muszą o tym powstawać filmy. I w tym roku telewizja HBO postanowiła przybliżyć sylwetkę Lyndona B. Johnsona, który objął urząd po zamordowaniu Johna F. Kennedy'ego. „Do końca” pokazuje życie tego polityka od momentu objęcia urzędu aż do wyborów w 1964 roku, akcentując mocno walkę mającą na celu wprowadzenie ustawy o prawach obywatelskich. Film ogląda się znakomicie, co jest zasługą świetnej reżyserii oraz wybitnej roli Bryana Cranstona.
Na dalszym planie solidną robotę odwala muzyka. Wybór kompozytora był tutaj co najmniej zastanawiający. Reżyser Jay Roach współpracował wcześniej z Theodorem Shapiro („Trumbo”) – zaś producent. Steven Spielberg. wiadomo, z czyich usług korzysta. Ja mam jednak pewną teorię na temat angażu (pewnie błędną, ale co mi tam). Skoro bohaterem był LBJ, a na drugim planie przewijał się MLK podsłuchiwany przez FBI, to uznano, że i kompozytor musi mieć trzyliterowe inicjały. I tak w projekcie pojawił się JNH, czyli James Newton Howard.
Maestro sięga po niezawodną i skuteczną Americanę (ostatnio wykorzystaną m.in. w „Idach marcowych” i „House of Cards”), czyli jest podniośle, patetycznie, ale też bardzo delikatnie. Wybijają się łagodne smyczki i elegijna wręcz trąbka. Ten poważny nastrój czuć już w otwierającym całość „After The Shooting” oraz dłuższym „The Oval Office”, nie pozbawionym odrobiny nadziei. W takich momentach pojawiają się drobne wejścia harfy (druga część „House nad Senate” z dosadniejszą obecnością skrzypiec, „Signing Ceremony”). Ten ton dominuje przez większość score'u trwającego niecałą godzinę. I nawet jeśli soundtrack wydaje się jednostajny, to potrafi parę razy chwycić za serce („Freedom Summer” czy wsparte werblami „I'm Coming To You”).
Żeby jednak nie było tak słodko, musi pojawić się mroczniejszy fragment. Nie dziwi to, bo walka o prawa obywatelskie nie obyła się bez rozlewu krwi. Wtedy odzywa się zarówno mało przyjazna elektronika („Freedom Riders”), jak i militarne werble (złowrogie „Stand Up!”). Te fragmenty są na szczęście dość krótkie i nie pozwalają się nudzić. Podobnie jest z minorowym „FBI To Mississippi”, gdzie pod koniec wybija się bardzo niepokojący fortepian, czy wspartym na melancholijnej elektronice w tle „Fannie Lou Hamer”.
Trudno właściwie wyłuskać tu jakieś motywy czy fragmenty bardziej liryczne, a cała kompozycja pozostaje raczej w cieniu filmu. Słychać w muzyce wpływy „Szóstego zmysłu” (początek) oraz „Mrocznego rycerza” (temat z „The Oval Office" bardzo pachnie Harveyem Dentem), a także z dokonań Johna Williamsa („It Takes a Carpenter”) czy „Frost/Nixon” Zimmera („That Never Stopped You"). Jednak mimo tych silnych inspiracji, maestro daje sobie radę i zgrabnie żongluje emocjami (kapitalny utwór tytułowy czy dwa finałowe).
„All The Way” nie jest niczym nowym w dorobku samego JNH, jak i kina politycznego, ale ze swojego podstawowego zadania wywiązuje się z nawiązką. Doceniło to środowisko, przyznając nominację do nagrody Emmy (ostatecznie powędrowała ona do „Nocnego recepcjonisty”). Kompozytor utrzymuje tutaj bardzo solidny poziom, który dla wielu pozostaje wciąż nieosiągalny. Porządny warsztat, zrealizowany bez fajerwerków oraz zbędnego popisywania się, dobrze sprawdza się na ekranie. Mocna trójeczka z połówką.
0 komentarzy