„Koyaanisqasi live”
Na to wydarzenie czekałem od kilku miesięcy z wielką niecierpliwością. Obcowanie z muzyką filmową zawsze zapewnia mi niezwykłe wrażenia zwłaszcza, jeśli chodzi o wykonania koncertowe. Słuchanie muzyki filmowej samemu w domu potrafi dostarczyć wielu osobistych przeżyć, ale dopiero widok kilkuset ludzi dzielących te przeżycia ze mną sprawia niewymierną satysfakcję. Dlatego staram się jak najczęściej uczestniczyć w koncertach muzyki filmowej, których niestety nie jest zbyt wiele. Wiadomość o planowanych koncertach Philipa Glassa w Poznaniu, czyli tuż pod moim nosem, tym bardziej mnie ucieszyła, że mam miłe wspomnienia związane z poprzednim koncertem organizowanym w ramach Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Malta. Także miejsce koncertów – dach Starego Browaru – przywołuje u mnie miłe wspomnienia spotkania z Alberto Iglesiasem i Krzesimirem Dębskim.
Pierwszy koncert z serii Qatsi, czyli „Koyaanisqatsi” miał się odbyć 1 lipca. Tym samym zbiegał się on z innym ważnym dla mnie wydarzeniem. Otóż po kilku tygodniach przymiarek na antenie nadającego na całą Wielkopolskę Radia Merkury miał się ukazać mój pierwszy program poświęcony muzyce filmowej – „Z filmowej płytoteki”. Trwająca 15 minut audycja miała wchodzić w skład Magazynu Filmowego i prezentować ilustracyjną muzykę filmową, której nigdzie indziej nie można posłuchać. W pierwszym programie postanowiłem oczywiście przedstawić muzykę, która miała się pojawić koncertach The Qatsi Trilogy. Tym samym w piątek 1 lipca już o godzinie 19 zjawiłem się w studiu nagraniowym Merkurego skąd miał zostać nadany po raz pierwszy mój program (który został oczywiście wcześniej nagrany). Po wyemitowaniu audycji odpowiednio nastrojony udałem się bezpośrednio do Starego Browaru, na dachu którego miało się w najbliższym czasie rozegrać niesamowite wydarzenie.
Jeszcze przed wyjazdem z domu miałem okazję obejrzeć krótki wywiad z Philipem Glassem, który przeprowadziła poznańska telewizja. Glass opowiadał w nim między innymi o swoim ostatnim pobycie w Poznaniu. Było to w roku 1996 kiedy to Glass przyjechał, aby zaprezentować w auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza swoje klasyczne kompozycje na fortepian. Na arenie wydarzeń zjawiłem się jeszcze przed godziną 22. Koncert miał się rozpocząć o 22:30, dlatego miałem trochę czasu, aby się rozejrzeć. Niesamowite wrażenie robił wielki przenośny ekran o wymiarach 11/6 metrów, na którym miał być wyświetlany film – „Koyaanisqatsi”. Pod ekranem znajdował się podest dla muzyków, na którym ustawione były keyboardy. Każdy, kto miał okazję słyszeć muzykę Glassa do tego filmu, na płycie bądź w filmie wie, że opiera się ona na elektronice. Przy kilku pulpitach znajdowały się także saksofony i flety, które również pojawiają się na tej ścieżce dźwiękowej.
Już przed koncertem organizatorzy zapowiadali, że gościem specjalnym imprezy będzie między innymi Godfrey Reggio. Wiadomość tą rozgłaszały także radio i telewizja. Miałem wtedy niezły ubaw, ponieważ rzadko, któremu prezenterowi udawało się wypowiedzieć poprawnie jego nazwisko. I tak okazywało się, że reżyserem Trylogii Qatsi jest Robert Reggio albo Godfrey Gregor. To pokazuje jak ten niezwykły człowiek mimo swojej legendy jest mało znany w naszym kraju. Ja na szczęcie przygotowałem się i w swoim programie nie popełniłem takiego błędu. Poza tym udało mi się znaleźć także kilka zdjęć Reggia, których w internecie nie jest wiele, dzięki czemu wiedziałem, kogo szukać w tłumie gości. No i znalazłem! Godfrey Reggio pojawił się nagle za sceną i zaczął rozmawiać z ekipą techniczną koncertu. Czym prędzej popędziłem w tamtą stronę uzbrojony z aparat i poprosiłem reżysera o wspólne zdjęcie. Bez wahania zgodził się sugerując nawet, że na zdjęciu powinni się pojawić także owi technicy, z którymi rozmawiał, jako że to właśnie oni są twórcami całego show. Po krótkiej rozmowie z Godfrey’em mogę bez wahania powiedzieć, że to niezwykły człowiek. Nie spotkałem jeszcze osoby, z której emanowałaby taka serdeczność i ciepło. Poza tym jak pewnie widać na zdjęciu Reggio jest bardzo wysoki i dobrze zbudowany co kontrastuje z jego skromną osobowością i jest przyczyną mylących pozorów. Tradycyjnie już jak wszyscy Amerykanie, których znam nie potrafił wypowiedzieć mojego imienia, więc zwyczajowo zostaliśmy, przy „Lucas”. Dla takich właśnie momentów uwielbiam chodzić na koncerty, zwłaszcza te organizowane przez Maltę.
Koncert rozpoczął się z kilkuminutowym opóźnieniem jednak warto było czekać. Kiedy na scenę wszedł Philip Glass z zespołem wokół rozległy się brawa. Kompozytor zasiadł przy swoim instrumencie i dopiero wtedy wszedł dyrygent i długoletni współpracownik Glassa – Michael Riesman. Na kilka sekund zapadła cisza i rozpoczęła się projekcja filmu. W trakcie koncertu zauważyłem, że muzycy nie grają wszystkiego tego, co słyszymy. Otóż film posiadał zachowaną część ścieżki dźwiękowej, która stanowiła swego rodzaju podstawę, na której muzycy budowali kolejne kompozycje. Częścią takiego playbacku był chociażby niski męski głos, który śpiewa na początku filmu jego tytuł. Jeżeli chodzi natomiast o pozostałe partie, które można nazwać chóralnymi to były one wykonywane niemal całkowicie przez muzyków. Szczególnie widoczny był tu udział dwóch członkiń zespołu – Lisy Bielawa i Alexandry Montano – które wspomagane playbackiem śpiewały żeńskie partie chóralne jednocześnie grając na keyboardach. Nawet sam Philip Glass na końcu koncertu wspomagał pozostałych muzyków w śpiewaniu przepowiedni w języku Hopi (na płycie utwór ten nosi tytuł „Propecies”).
Każdego ciekawi zapewne także to czy muzyka, która pojawiła się podczas koncertu była idealnym odzwierciedleniem muzyki pojawiającej się oryginalnie w filmie. Trudno jest odpowiedzieć na to pytanie ze względu na ogrom materiału, który się tutaj pojawił. Na pewno pojawiły się drobne odejścia od pierwowzoru filmowego i tego, co można znaleźć na płycie. Przede wszystkim koncert trwał godzinę i czterdzieści minut, dlatego muzyki z zasady musiało się pojawić więcej niż na płycie. Kolejną istotną sprawą jest także brzmienie. Na ogół Glass w swoich kompozycjach wykorzystuje dźwięki generowane elektronicznie, przez co nadaje to jego twórczości pewien swoisty charakter. W pewnym sensie stało się to nawet swego rodzaju tematem czy formą jego muzyki. Na koncercie można było zauważyć, że niektóre dźwięki, które stanowiły na „Koyaanisqatsi” taką charakterystyczną formę brzmią inaczej. Być może był to po prostu wynik wykonywania muzyki na żywo i możliwości sprzętowych a może była to właśnie taka wariacja Philipa Glassa, który chciał podczas koncertów pokazać coś innego od pierwowzoru. W każdym razie muzyka, którą usłyszałem 1 lipca na dachu Starego Browaru była w niektórych miejscach nieco inna niż ta, którą można usłyszeć w filmie czy posłuchać na płycie (zarówno tej z 1983 roku 1998 roku).
Dobrze widoczny był podczas koncertu także podział funkcji pomiędzy muzykami. Trzeba przyznać, że co prawda sprzęt, na którym grali nie należał do cudów techniki niczym w Media Ventures, ale był on wystarczający do wykonania muzyki Glassa. Jak zauważyłem każdy członek zespołu miał swój instrument nastawiony na inny dźwięk. Philip Glass na przykład odpowiedzialny był za basy. Najwięcej pracy za to z pewnością miał Michael Riesman, który nie dość, że koordynował cały zespół to jeszcze sam grał najtrudniejsze partie. Były to przede wszystkim szybkie i monotonne „palcówki”, których „Koyaanisqatsi” jest pełna. Niestety przy takich partiach najłatwiej się pomylić nie trafiając w odpowiedni dźwięk, co Riesmanowi czasami się zdarzało.
Takie połączenie kina z muzyką wykonywaną na żywo robi naprawdę niesamowite wrażenie. O ile sama muzyka słuchana poza filmem może się wydawać trudna i monotonna to w filmie pasuje już jak ulał. Poza tym zobaczenie w akcji samego Philipa Glassa nie zdarza się często – zwłaszcza w Polsce. Niestety po zakończeniu koncertu cały zespół łącznie z kompozytorem został otoczony wianuszkiem ochroniarzy, którzy skutecznie zniechęcali do zbliżenia się do artystów. Poza tym, mimo iż przed koncertem zakazano używania „rejestrujących urządzeń audiowizualnych” to nawet korzystanie z aparatu cyfrowego było wyjątkowo trudne. Z jednej strony podczas koncertu muzycy cały czas otoczeni byli mrokiem z powodu projekcji filmu, a kiedy znowu na koniec zapalono więcej świateł do były one tak ustawione, że oświetlały ich od tyłu. Tym samym nie jestem zbyt zadowolony ze zdjęć, które miały być pamiątką tych wydarzeń a niestety nie wyszły zbyt dobrze (jak to zresztą widać).
Jednak jak na pierwszy dzień największego święta muzyki filmowej w Polsce tego roku i tak miałem wystarczająco dużo pozytywnych wrażeń żeby z nadzieją patrzeć na czekające mnie jeszcze koncerty.
0 komentarzy