Czy „czwórka” w tytule zobowiązuje? Organizatorzy krakowskiego święta muzyki filmowej udowadniają, że tak, o czym mogliśmy nie tak dawno przekonać się na własnych uszach. Od poprzedniej edycji minął calutki rok i przez ten czas zmieniło się naprawdę sporo. Mimo wszystko dość skromna do nie dawna impreza, jadąca głównie na popularności „Władcy pierścieni” i ciągłej obecności Tana Duna przeobraziła się w prestiżowe wydarzenie, w dodatku jakże zróżnicowane pod względem repertuaru. Co prawda jedną trylogię zastąpiła druga (co potwierdzi się jeszcze za rok), a orient wciąż jest obecny, ale skala, rozmach i organizacja to już dwa różne światy, o czym świadczy choćby wydłużenie widowiska o dodatkowy dzień. Krakowski festiwal dorósł i stał się światowej skali ewenementem, na który tłumy walą drzwiami i oknami. Mieliśmy szczęście obserwować ten pozytywnie zaskakujący fakt i teraz z równie dużą radością zapraszamy na relację z tegoż wydarzenia.
Zaczęło się od wykucia dziewięciu pierścieni… Nie, zaraz – to było wcześniej… Tym razem Kraków przywitał fanów muzyki filmowej palącym słońcem. Pustynna pogoda nie odstraszyła jednak najwierniejszych fanów, dziennikarzy i, rzecz jasna, zaproszonych gości od pojawienia się na ceremonii otwarcia. Punktualnie o 14:30 w budynku Mangghi, Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej stawili się kompozytorzy, dyrygenci i gro osób związanych z festiwalem. Skromna i luźna ceremonia zaczęła się niestety, niezależnym od organizatorów falstartem. Okazało się bowiem, że ani Joe Hisaishi, ani Klaus Badelt – czyli, było nie było, największe gwiazdy tej edycji – nie przybędą na uroczystość. Nieobecność tego pierwszego tłumaczono trwającymi cały dzień próbami do wieczornego koncertu, choć nieoficjalnie mówiło się, że duży wpływ na absencję artysty ma jego trudny charakter i silna wiara w… przesądy. Badelt miał z kolei dopiero w nocy przybyć do Krakowa. Jak się jednak okazało Niemiec zupełnie odwołał swą obecność, tłumacząc to sprawami osobistymi. Cóż, pewnych rzeczy przeskoczyć się nie da…
Następnie wszyscy obecni artyści zostali przedstawieni – Masashi Hamauzu, autor ilustracji do „Final Fantasy XVIII”; Bartosz Chajdecki, kompozytor „Czasu Honoru”; Adam Skorupa i Krzysztof Wierzynkiewicz odpowiedzialni za oprawę do drugiej części gry „Wiedźmin”; oraz dyrygenci: Arnold Roth (współtwórca projektu „Distant Worlds: Music From Final Fantasy”), Richard Kaufman (dyrygent Disneya i koncertu z Karaibów) i Diego Navarro (twórca, który miał przed sobą wykonanie muzyki do „Czasu honoru”) – każdy z nich powiedział parę słów od siebie i padły też pierwsze pytania odnośnie ich twórczości. Żaden z nich nie krył zadowolenia z uczestnictwa w festiwalu – szczególnie polscy kompozytorzy byli dumni z możliwości zaprezentowania swojej muzyki większej publiczności. I trudno im się dziwić, bo przecież nie zdarza się to w naszym kraju zbyt często.
Po tym treściwym wstępie tradycyjnie pokrojono festiwalowy tort (w tym roku wyjątkowo słodki, nawet aż za bardzo ;), tym samym inaugurując całe wydarzenie, a następnie całość przybrała mniej oficjalny charakter – wszyscy rozluźnili się jeszcze bardziej, artyści zaczęli rozdawać autografy, chętnie pozowali do zdjęć i rozmawiali z głodnymi wiedzy fanami, a także dzielili się między sobą uwagami z muzycznego poletka. Reszta osób rozeszła się natomiast po mieście lub do domów, z niecierpliwieniem wyczekując wieczornego koncertu. [Mfs]
Joe Hisaishi – Meet & Greet
Pierwszą Akademią Festiwalową, inaugurującą spotkania publiczności z bohaterami tego krakowskiego wydarzenia było spotkanie z Joe Hisaishim. Japoński kompozytor dzień po swoim wielkim koncercie w hali ocynowni, był wyraźnie zrelaksowany i chętny do rozmów. Przez odpowiadał przez 45 minut na pytania przygotowane przez prowadzących – Łukasza Waligórskiego z MuzykaFilmowa.pl oraz Mariusza Hermę z Przekroju. Warto w tym miejscu wspomnieć słowa dyrekotra festiwalu Roberta Piaskowskiego, którzy przedstawiając gospodarzy spotkania przyznał, że to właśnie Łukasz Waligórski jest odpowiedzialny za przyjazd Joe Hisaishiego do Krakowa – to właśnie on dwa lata wcześniej wpadł na ten pomysł i skutecznie skontaktował odpowiednie osoby.
Tematów rozmowy podczas piątkowego spotkania japońskiego kompozytora z fanami było wiele – współpraca z Miyazakim, Kitano, reżyserami francuskimi, chińskimi, orkiestrami z całego świata… Joe Hisaishi cierpliwie i z pazurem odpowiadał na wszystkie pytania, niejednokrotnie wywołując aplauz i śmiech wśród publiczności. Wyraźnie było widać rozluźnienie i ulgę po udanym koncercie, co zresztą potwierdzały niezwykłe komplementy Joe Hisaishiego pod adresem krakowskich muzyków: „dźwięk, który ta orkiestra wydaje jest niezwykle mocny, zwłaszcza instrumenty dęte”. Sam kompozytor przyznał, że najbardziej był zadowolony z tej części koncertu, w której zaprezentowano jego muzykę do niemego filmu Bustera Keatona „Generał” – „żadna orkiestra azjatycka nie byłaby w stanie tego tak wykonać” zdradził maestro. Zgodnie z tradycją Akademii Festiwalowych pod koniec pytania zadawała również publiczność.
Gry komputerowe – spotkanie wokół Final Fantasy
Muzyka do gier komputerowych stanowiła ważny element tegorocznego festiwalu, więc zostały jej poświęcone aż dwie Akademie Festiwalowe. Pierwsza z nich dotyczyła muzyki do słynnej sagi „Final Fantasy”, a udział w niej wzięli Masashi Hamauzu, kompozytor muzyki do XIII części tej gry i Arnold Roth, dyrygent piątkowego koncertu i popularyzator ilustracji do gier komputerowych/video. Oś rozważań stanowiło znaczenie tychże w kontekście muzyki filmowej i muzyki w ogóle. Goście podkreślali jej profesjonalizm, piękno i niemniejsze znaczenie niż innych dziedzin tej sztuki. Zwrócono uwagę, że na koncerty tego rodzaju muzyki przyciągają rozmaitą widownię, a nie tylko zadeklarowanych graczy. Arnold Roth ubolewał wręcz nad muzycznym bogactwem serii „Final Fantasy”, gdyż bardzo utrudnia mu ono dobranie odpowiedniego repertuaru – zbyt wiele dobrych utworów musi odrzucić, by zmieścić się w wyznaczonym czasie takiego widowiska.
W panelowe rozważania wkradła się też szersza refleksja na temat muzyki. Pytanie o jej matematyczny kształt nieco zaskoczyło Hamauzu, który stwierdził, iż w Japonii nie zadaje się takich pytań – zaznaczył jednak przy tym, że jest szczęśliwy, mogąc na nie odpowiedzieć. Mniej szczęśliwy okazał się jego tłumacz, który został uraczony dość zawiłymi dywagacjami. Na szczęście kompozytor ulżył mu, podkreślając na końcu krótko i zwięźle o niedającym się przecenić znaczeniu emocji.
Przewrotne natomiast pytanie otrzymał Arnold Roth. Prowadzącego spotkanie dziennikarza RMF Classic, ciekawiło bowiem, czy koncerty muzyki do gier sprawią, że przynajmniej niektórzy gracze zjawią się później w filharmonii. Roth opowiedział wówczas o pewnym, jak to określił, „eksperymencie”. Otóż w trakcie jednego z koncertów zaprezentował fragment „Planet” Gustava Holsta, wzbudzając u widowni entuzjazm. Dopiero później wyjaśnił im, czego słuchali. Zachęcenie więc do słuchania muzyki poważenej osób, które na co dzień z nią nie obcują jest możliwe.
Muszę przyznać, że mimo całej rezerwy, jaką mam wobec muzyki do gier, słuchałem tej rozmowy ze sporym zainteresowaniem. Jej płynność zakłócali co prawda tłumacze, ale w niezbyt dotkliwy sposób. Hamauzu i Roth mówili o swojej pracy zupełnie serio, nie traktując tego rodzaju muzyki jako gorszego, czy mniej interesującego od innych i to poczucie udzieliło się chyba słuchaczom. Na pewno zaś zachęciło do przestudiowania całego bogactwa XIII części „Final Fantasy”, zwłaszcza w kontekście premiery kolejnej odsłony sagi. [Jan]
Gry komputerowe – rozmowa wokół Wiedźmina 2
Ponieważ po raz pierwszy w programie festiwalu znalazł się koncert z muzyką z gier komputerowych, nie mogło też zabraknąć akademii opowiadających o młodszej siostrze poczciwej filmówki. Na kameralnym spotkaniu ‘pod chmurką’, obok Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, pojawili się autorzy muzyki z dwóch części „Wiedźmina” – Adam Skorupa i Krzysztof Wierzynkiewicz oraz producent z firmy CD Projekt RED, Tomasz Gop.
Można powiedzieć, że muzyka z „Wiedźmina” powstała w dość nietypowych okolicznościach, gdyż pisało ją dwóch twórców, co nie zdarza się zbyt często. Nie ma się czemu dziwić – kompozytorzy rzadko kiedy idą na kompromis. Jeszcze pół biedy, gdy nie zgadza się z nim pracodawca czy reżyser. Wtedy autor po prostu musi wziąć pod uwagę ‘cenne uwagi’, bo inaczej straci pracę. Ale gdy przy projekcie pracuje dwójka równorzędnych partnerów, to o zgodę może być ciężko… Okazuje się jednak, że w przypadku tej gry było inaczej. Skorupa i Wierzynkiewicz, jak sami mówili, znaleźli wspólny język, w czym pomogła im… odległość między miastami w których pracowali! Mimo, iż z reguły zgadzali się ze sobą, to możliwość odłożenia słuchawki telefonu podczas niewielkiej sprzeczki była czasem pomocna.
Kompozytorzy podzielili się też innymi informacjami dotyczącymi specyfiki tworzenia muzyki do gier komputerowych. O ile w przypadku cutscenek ich praca nie różni się zbytnio od pracy kompozytorów filmowych, tak przy tzw. gameplay jest inaczej. Choć mają więcej wolności w zakresie długości trwania utworów, czy rozłożenia akcentów, niż przy filmie, to są też inne ograniczenia. Muzyka nie może być zbyt nużąca, bo gracz może zostać w danej lokacji jak długo chce.
Pochwał nie szczędził dwójce kompozytorów producent „Wieśka”, Tomasz Gop. Podkreślał, że zawrotna liczba nagród jakie zdobyła gra (którymi to bardzo często chwali się studio) jest po części nagrodami właśnie za ścieżkę dźwiękową. Mogliśmy też dowiedzieć się kilku bardziej osobistych informacji o kompozytorach – np. tego, jak zaczynali swoją przygodę z muzyką i jaki maja stosunek do samych gier. W pewnym momencie Adam Skorupa porównał dzisiejsze konsole do kolejek elektrycznych, które ojcowie kupowali synom po to, by sami mogli się nimi bawić. Powiedział też, że jedyną różnicą w przypadku tego, czy będzie miał syna, czy córkę będzie fakt, czy kupi dziecku niebieskie, czy różowe Playstation.
Dalej rozmowa przebiegała dość standardowo. Kompozytorzy podzielili się jeszcze paroma ciekawymi faktami dotyczącymi ich pracy, a producent „Wiedźmina” zachwalał ich pracę, jak i samą grę (czy mogło być inaczej?). I choć nie była to najciekawsza akademia na festiwalu, to jako dodatek do odbywającego się dzień wcześniej koncertu sprawdziła się świetnie. [Bartek]
Muzyka do kultowych produkcji Disneya
Trzeciego dnia Festiwalu w Pawilonie Wyspiańskiego zasiedli Jonathan Heely ze Studia Disneya, Richard Kaufman – dyrygent wieczornego koncertu „Piratów z Karaibów”, oraz Nancy Knutsen z Amerykańskiego Stowarzyszenia Kompozytorów, Autorów i Wydawców (ASCAP), która zarazem prowadziła spotkanie. Mieli oni dyskutować na temat pracy dla Disneya i samej muzyki do „Piratów…”, rozmowa jednak powędrowała w nieco odmiennym, równie interesującym kierunku. Przede wszystkim było to spotkanie trojga ludzi od lat pracujących przy tworzeniu i rozpowszechnianiu muzyki filmowej. Swobodna dyskusja na muzyczno-filmowe tematy pełna była odniesień do ich bogatej kariery zawodowej, a także anegdot ze współpracy z wielkimi kompozytorami, reżyserami, czy aktorami. Szczególnie dużo zabawnych historii opowiadał Kaufman – człowiek o żywym, błyskotliwym dowcipie. Wiele wspominał na temat swojego doświadczenia w uczeniu aktorów realistycznego udawania grania na różnych instrumentach. Robił to m.in. dla filmu „Czarownice z Eastwick”, gdzie z jego lekcji korzystali Susan Sarandon i Jack Nicholson. Co więcej w jednej ze scen to ręce Kaufmana udawały ręce Nicholsona grającego na fortepianie.
Jonathan Heely również sporo opowiadał o pracy w Fabryce Snów. Zwrócił uwagę, że Disney, ze względu na to, iż nigdy nie upadł, ani nie został sprzedany ma niezmiernie bogate, nienaruszone archiwum. Jako kontrprzykład podał chylące się ku upadkowi MGM, w którym w pewnym momencie nakazano wyrzucenie wszystkiego, co nie było wykorzystywane przez ostatnie pięć lat, przez co zginęło wiele bezcennych pamiątek, a także klasycznych partytur.
Obydwaj panowie nie zapomnieli też o wieczornym koncercie i „Piratach z Karaibów”. Podkreślali, jak wielkie znaczenie dla produkcji Jerry’ego Bruckheimera ma muzyka. Wszak przez wiele lat kręcił on teledyski – zresztą wiele jego filmów spotkało się właśnie z zarzutami, iż są „gigantycznymi teledyskami”. Ścieżka dźwiękowa do pierwszej części pirackiej sagi powstawała w dużym pośpiechu, stąd w ostatecznej wersji znalazły się elementy, które pierwotnie miały tylko służyć jako temptracki dla powstającego filmu. Jonthan Heely niechętnie wypowiadał się o odrzuconej partyturze Alana Silvestriego, do „Piratów”, ani też co zaważyło na takiej decyzji. Chwalił natomiast zwyczaj Hansa Zimmera i jego współpracowników do opracowywania własnych temptracków, dzięki którym reżyser nie musi korzystać z muzyki innych kompozytorów, co często staje się zabójcze dla oryginalności oryginalnych ścieżek dźwiękowych.
Trudno jest opisać wszystko, o czym była mowa w czasie tej, najciekawszej chyba w tym roku, Akademii Festiwalowej. Żywa rozmowa gości – lekka, a zarazem pełna rozmaitych, ciekawych informacji – stanowiła rodzaj dziurki od klucza na zaplecze amerykańskiej muzyki filmowej i filmu w ogóle. Niewątpliwa charyzma, zaangażowanie i humor całej trójki natychmiast zjednało im wszystkich zebranych w Pawilonie Wyspiańskiego. Jedyne, co mogło nieco się nie podobać, to raczej oględne tłumaczenie zjawiska kopiowania innych i samych siebie w muzyce filmowej – również obecne w kompozycji Badelta. Gładkie słowa o charakterystycznych stylach kompozytorów, czy ogólne stwierdzenie, iż wszystkich można oskarżyć o plagiat, wydawały się nieprzekonujące. Zresztą kwintesencją tego wątku było powiedziane pół żartem-pół serio: „Is just good research” („To tylko dobre rozpoznanie”). Tym niemniej można zrozumieć takie podejście, wszak wiadomo, że nie wszystko mogło zostać zdradzone. Zresztą to, co zostało wystarczyłoby do napisania znacznie dłuższego tekstu, a i tak nie oddałby on całej specyfiki tego spotkania, w którym fascynująca treść łączyła się z obcowaniem z niezwykle sympatycznymi i pełnymi pasji ludźmi. [Jan]
Produkcja serialu na polskim rynku
Pierwsza Akademia ostatniego dnia Festiwalu nie miała stricte muzycznego charakteru. Co prawda wśród gości znalazł się kompozytor muzyki do „Czasu honoru”, Bartosz Chajdecki, ale wśród zaproszonych gości znalazło się dwoje producentów, Małgorzata Górzańska i Michał Kwieciński, a także Dyrektor Regionalnego Funduszu Filmowego w Krakowie, Rafał Orlicki. Nie dziwne więc, że mimo zapewnień o centralnym punkcie muzyki w ramach dyskusji, zeszła ona natychmiast na dalszy plan.
Zdecydowanie najczęściej głos zabierał Michał Kwieciński, założyciel Akson Studio, który wyprodukował nie tylko „Czas honoru”, ale także wyreżyserował głośny film „Jutro idziemy do kina”. Wraz z Małgorzatą Górzańską opowiadał on o kulisach powstawania pierwszej serii „Czasy honoru”, który z początku miał być… telenowelą. Wiele miejsca poświęcili też wyjaśnianiu naturalnych nieścisłości, na jakie pozwala sobie serial względem rzeczywistości historycznej. Kwieciński nieprzychylnie wypowiadał się na temat formatów w produkcjach telewizyjnych, określając go mianem „grzechu korporacyjnego” prowadzącego do rozmycia odpowiedzialności za ewentualną porażkę. Przyznał jednak zarazem, iż w Polsce brakuje utalentowanych, oryginalnych twórców komedii.
Obecność Rafała Orlickiego skierowała dyskusję na ułatwienia, jakie Kraków oferuje filmowcom, którzy zdecydują się kręcić tutaj swoje produkcje. Wszyscy zgadzali się, iż pomaga to niezmiernie w promocji regionu, istnieje jednak pewien dysonans między oczekiwaniem samorządów, a rzeczywistym oddziaływaniem produkcji filmowych i telewizyjnych. Samorządy chętniej bowiem patrzą na projekty filmów pełnometrażowych przeznaczonych do dystrybucji kinowej ze względu na ich prestiż, zapominając zarazem, iż serial telewizyjny gromadzi przed ekranami znacznie więcej widzów, co silniej przekłada się na zyski dla danej jednostki samorządu terytorialnego.
Na omówienie samej muzyki pozostało już więc niezbyt dużo miejsca i właściwie niewiele zostało dodane do treści zawartych już w festiwalowym wydawnictwie. Chajdecki wspominał o zawrotnym tempie opracowywania muzyki do pierwszego sezonu i chwalił współpracę z producentami, choć wyraźnie było mu żal, że nie może sobie pozwolić na bogatsze, efektowniejsze orkiestracje.
Generalnie dyskusję tą należy określić jako ciekawą, chociaż nienajlepiej się stało, iż została zdominowana przez Michała Kwiecińskiego. Za wiele miejsca zajęła też jego dyskusja z Orlickim – interesująca jedynie dla osób, które same chciałyby kręcić filmy w Krakowie. Tym niemniej odsłoniła ona skrawek świata telewizyjnej produkcji w Polsce. Pytanie tylko, czy miejscem na tego rodzaju panel jest rzeczywiście Festiwal Muzyki Filmowej. [Jan]
Joe Hisaishi – koncert otwarcia
Pierwszy koncert i… już na wejściu pozytywne zaskoczenie. Pomijając znacznie sprawniejszą i solidniejszą, niż w zeszłym roku organizację, to i sama hala ocynowni ArcelorMittal zachwycała swym przygotowaniem. Mnóstwo kolorowych świateł i ogromne żyrandole na całej długości dachu sprawiły, że można się było poczuć jak w bajce, do której zresztą zabrał wszystkich w niedługim czasie ‘John Williams orientu’, czyli Joe Hisaishi.
Kompozytor po raz pierwszy pojawił się nie tylko w Polsce, ale i w ogóle w Europie – po dwóch latach negocjacji, setkach wymienionych maili i godzinach rozmów w końcu zdecydował się ‘zajrzeć’ do Krakowa, tym samym dając pierwszy tak duży koncert poza Azją. Bez wątpienia jego obecność była więc sukcesem samym w sobie. Nie omieszkali zresztą tak tego przedstawić prowadzący, czyli nieoceniona i jak zawsze piękna Magdalena Miśka–Jackowska, której tym razem partnerował równie sympatyczny aktor, Andrzej Młynarczyk. Hisaishi już na wstępie przywitany został gromkimi brawami, co wprawiło go w zakłopotanie podczas krótkiej przemowy. Za moment jednak odwdzięczył się zarówno publiczności, jak i organizatorom z nawiązką, udowodniając tym samym, że nie bez powodu uznawany jest za jednego z najwybitniejszych twórców muzyki naszych czasów.
Ponad dwugodzinny koncert zabrał wszystkich zgromadzonych w niezapomnianą podróż, która dla wielu była nie tylko spełnieniem marzeń, ale też znacząco przerosła wszelkie wyobrażenia i oczekiwania. Japoński kompozytor z precyzją chirurga manipulował emocjami publiczności, do głębi poruszając swoją muzyką z najróżniejszych filmów. Dało się to słyszeć (i widzieć) zarówno w otwierających całość fragmentach z „Nausicaä z Doliny Wiatru”, w potężnych, epickich nutach „Księżniczki Mononoke”, oraz „Laputa – podniebny zamek”; jak i nieco lżejszych, radosnych i pełnych przygody „Spirited Away” i „Ruchomy Zamek Hauru” – wszystkie rzecz jasna pochodzą z kultowych animacji studia Ghibli.
Nie zabrakło także poważniejszych i bardziej dramatycznych nut na czele ze sztandarowymi reprezentantami współpracy Hisaishiego z Takeshim Kitano – „Hana-bi”, „Brother”, „Kids Return”, „Summer”, czy znakomite „Kikujiro”, podczas którego Hisaishi osobiście czarował na fortepianie, co przychodziło mu z niezwykłą lekkością. Była również niespodzianka – prezentacja niemego filmu Bustera Keatona „Generał”, do którego Hisaishi kilka lat temu napisał na nowo muzykę. Dzięki temu fragmentowi krakowska publiczność mogła przenieść się na chwilę w przeszłość, w początki muzyki filmowej i filmu jako takiego.
Łzę w niejednym oku zakręciła natomiast ilustracja z filmów „Pożegnania” oraz „Akunin”, za który Hisaishi nie tak dawno otrzymał nagrodę Japońskiej Akademii Filmowej. I choć ten ostatni w płytowym wydaniu jest nieco monotonny, tak skondensowany we wspaniałą suitę, zachwycał. Z kolei poruszająca pieśń z tego obrazu, perfekcyjnie wykonana przez Wiolettę Chodowicz, posłużyła za swego rodzaju elegię do materiału obrazującego tragiczne skutki trzęsienia ziemi, które nie tak dawno nawiedziło Japonię. Naprawdę trudno było pozostać w tych chwilach obojętnym. Na szczęście koncert zakończyły bardziej pozytywne tematy, które porwały publikę bez reszty. Kapitalna suita z „Ponyo”, wraz w wesołą piosenką, rozbawiła wszystkich, a wieńczący całość, tak mocno wyczekiwany „Mój sąsiad Totoro” dosłownie rozsadził salę swą energią, sprawiając, że niejeden z obecnych na hali!
Ten niezapomniany, porywający, niesamowicie wzruszający i piękny koncert trudno w pełni oddać słowami. Trzykrotne owacje na stojąco, bisy, ogromna dawka pozytywnych emocji (głównie za sprawą muzyki z animacji) i szeroki uśmiech kompozytora po wybrzmieniu ostatniego utworu – chyba nie spodziewał się aż tak dobrego przyjęcia i znajomości jego muzyki – okazały się fantastycznym ukoronowaniem koncertu marzeń. Koncertu, który zachwycał bez reszty, tak organizacją i wykonaniem (Sinfonieta Cracovia, jak i wszyscy soliści spisali się fenomenalnie, nie kiksując ani razu, co wcale łatwe nie było), doborem materiału (choć rzecz jasna był to jedynie wycinek z bogatej twórczości Hisaishiego), jak i specjalnie na ten koncert przygotowanymi aranżacjami – te zostały konkretnie zaczerpnięte z koncertu w Budokan na 25-lecie studia Hayao Miyazakiego.
To było prawdziwe trzęsienie ziemi na otwarcie festiwalu i, jak się potem okazało… troszkę strzał w stopę, gdyż żaden kolejny koncert nawet nie przybliżył się poziomem do tej perły, przez co łatwo było o rozczarowania. Magia, magia i jeszcze raz magia! Trudno będzie o coś lepszego, choć… kompozytor spytany o to, czy wróci do Polski, odpowiedział z uśmiechem: „Czemu nie”. Więc kto wie – może to jest rozwiązanie i kiedyś usłyszymy na żywo inne jego dzieła. Szczególnie, iż nie trudno było zauważyć, iż koncert sprawił mu równie dużą przyjemność, jak nam. [Mefisto & Łukasz Waligórski]
Distant Worlds – Muzyka z gier Final Fantasy oraz Wiedźmin 2
W piątkowy wieczór odbył się pierwszy w historii krakowskiego festiwalu koncert muzyki z gier komputerowych. Jak powiedzieli prowadzący, decyzja o zwróceniu uwagi organizatorów na tą gałąź soundtrakowego universum padła po wielu mailach od miłośników tegoż. Jak się okazało, takie urozmaicenie programu festiwalu było świetnym pomysłem – wszak świat komputerowej rozrywki pokazuje nam coraz więcej wyśmienitych partytur. Zupełnie inną sprawą jest to, że dobór materiału obejmował muzykę z zaledwie dwóch serii gier, która części widowni nie była jeszcze znana, co z pewnością wpłynęło na jej odbiór.
Koncert rozpoczął się od krótkiego filmu – wywiadu z przypadkowymi przechodniami z krakowskiego rynku i fanami muzyki z gier, a dotyczył on tego, czym różni się ona od filmowej i jaką ma pełnić rolę. Po tym wstępie przeszliśmy do pierwszej części koncertu – premierowego wykonania partytury z gry „Wiedźmin 2: Zabójcy Królów” Adama Skorupy i Krzysztofa Wierzynkiewicza. Co ciekawe było to nie tylko pierwsze koncertowe wykonanie tej partytury, ale pierwsze w ogóle. Muzyka jaką można wysłuchać w obu częściach gry została nagrana przy pomocy komputerowych sampli. Niestety, mówiąc kolokwialnie nie zrobiła ona szału. Oczywiście, miała kilka ciekawych fragmentów, jak choćby charakterystyczny temat główny, ale jako całość nie była w stanie poruszyć. Mimo potężnego brzmienia orkiestry zabrakło w niej odrobiny epiki, rozmachu i ciekawej bazy tematycznej. I choć cieszy, że organizatorzy festiwalu sięgają po rodzimych kompozytorów, to trzeba przyznać, że suita z „Wiedźmina 2” była jedynie skromnym wprowadzeniem do głównej części koncertu, czyli kultowej muzyki z japońskiego cyklu „Final Fantasy”.
Sama seria jest gigantem w branży rozrywkowej. Na bazie jej świata powstało czternaście gier komputerowych, kilka seriali i filmów, oraz niezliczone ilości mangi i anime. Bardzo ważne miejsce w tym uniwersum od zawsze zajmowała muzyka. Z początku całkowicie syntetyczna i wręcz śmiesznie brzmiąca, z czasem nabrała rozmachu. Właściwie cały muzyczny image gier FF stworzył Nobuo Uematsu, który niestety nie przyjechał do stolicy Wielkopolski. Przyjechał za to Masashi Hamauzu, który zilustrował trzynastą części gry. Choć nie dyrygował orkiestrą (w tym dniu batutę dzierżył pełen energii Arnold Roth), to pojawił się na scenie, by przywitać się ze słuchaczami, a po wszystkim odebrać kwiaty i gromkie brawa.
Brawa niewątpliwie należały się kompozytorom i wykonawcom, choć sam koncert był odrobinę nierówny i miejscami głównie dla fanów – choć tych na szczęście nie brakowało. Całość rozpoczął niezwykle mocny akcent, a mianowicie „Liberi Fatali”. Chóralny utwór po prostu wgniótł publikę w ziemię, czemu nie można się dziwić – to w końcu jeden z najbardziej znanych z serii. Później pojawiały się zarówno bardzo dobre utwory, jak i te słabsze, podczas których można było odczuć lekkie znużenie. Zapewne trochę w tym winy długości koncertu – pomijając suitę z „Wiedźmina”, to do oryginalnego programu FF doszło kilka bisów. Całe szczęście starano się jak najbardziej urozmaicić całość, np. melodiami utrzymanymi w stylu flamenco, a nawet i opery, ale mimo tych starań całość wyraźnie się dłużyła. Dodatkowo z ekranu często zalatywało kiczem w postaci fragmentów wczesnych gier z serii, co nieco kłóciło się z epickością muzyki, wzbudzając tym samym drobny (i odrobinę sentymentalny u starszych graczy) uśmieszek na twarzach zgromadzonych.
Drugi koncert czwartego FMF nie był tym najlepszym, bo i trudno było przebić blask Hisaishiego. Trudno powiedzieć, na ile ta ocena wynika ze świeżych wrażeń po odbywającym się dzień wcześniej wydarzeniu, a na ile z lekkiego znużenia samym koncertem, jednak wraz ze sztucznymi dźwiękami „Piratów z Karaibów” plasuje się on na końcu festiwalowej stawki. Nie zmienia to oczywiście faktu, że wrażeń było sporo, a sam pomysł na koncert muzyki z gier był bardzo dobry i z pewnością można go dalej kontynuować. Może tylko z nieco innym, bardziej przystępnym dla większości programem… [Bartek Kuśmierz & Mefisto]
Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły
Chyba żaden inny z tegorocznych koncertów nie wzbudził podczas festiwalu takich kontrowersji, jak ten do pierwszej części „Piratów z Karaibów”. Ostre dyskusje zaczęły się wraz z podaniem oficjalnego programu festiwalu i nie ucichły jeszcze długo po nim. I pewnie nigdy nie ucichną, gdyż akurat score do „Piratów…” zalicza się do tych, które albo się uwielbia, albo nienawidzi. Sam wybór organizatorów nie wydaje się być jednak wielce kontrowersyjny, czy też nietrafiony – pomijając walory artystyczne, nie należy zapominać, że muzyka do pierwszej części „Piratów”, podobnie jak film, odniosła wielki komercyjny sukces. Koncert ten skierowany był przede wszystkim do szerszej publiczności, a gro osób pojawiło się w hali zapewne przez wzgląd na sam film, niż muzykę.
Jednak chyba nawet najwięksi fani kompozycji Klausa Badelta – wielkiego nieobecnego sobotniego koncertu, jak i całego festiwalu – do pierwszej części przygód walecznych piratów nie mogą jej określić mianem „wspaniałej”. Przebojowa, energiczna, sprawiająca sporo frajdy – te określenia pasują zdecydowanie bardziej. Niezawodna Sinfonietta Cracovia pod batutą Richarda Kaufmana wydobyła jej najważniejsze, pozytywne elementy, ale odsłoniła także słabe strony. Nie skryte pod kanonadą filmowych dźwięków utwory nabrały siły, a orkiestra dbała, by nie straciły nic ze swojej energii, nawet, gdy nabierały zawrotnej prędkości w mnożących się scenach pojedynków, przy których czasem muzycy zwyczajnie nie nadążali. Jest to tym bardziej ciekawe i niezwykłe, zważywszy, że partytura do „Piratów z Karaibów” powszechnie uważana jest za dość prostą, czy wręcz banalną.
Niestety w pełnej krasie ukazała się też toporność tej muzyki, jej ubóstwo melodyczne i aranżacyjne. Czuć było wyraźnie brak elektroniki, a całość brzmiała miejscami nieco płasko – choć to nie wina wykonania, a samego materiału, który nie do końca nadaje się na taki koncert. Co prawda porównywanie czegokolwiek do „Władcy Pierścieni” jest trochę nie w porządku względem porównywanego, ale organizatorzy Festiwalu sami wymusili takie porównania. Niestety, między pracami Shore’a i Badelta istnieje bolesna przepaść. Gdy pamięta się wrażenia z poprzednich trzech lat, tania efekciarskość muzyki do „Piratów…” jest aż za bardzo rażąca.
Tym niemniej nie można odmówić sobotniemu widowisku cech sukcesu. Wykonanie było perfekcyjne na tyle, na ile mogło być; przyjemnie było usłyszeć mocny temat główny odbijający się od olbrzymich ścian hali, a i samo (ponowne) oglądanie „Piratów…” sprawiło dużo frajdy, do której orkiestra grająca na żywo wniosła dodatkowo odpowiedni urok i klimat. Nie można tu jednak mówić o jakiejkolwiek nowej wartości w kontekście wykonania muzyki na żywo. Wysunięcie na pierwszy plan partytury Niemca (w tym roku dźwięki filmu wyciszone były bardziej niż w poprzednich latach), ani nie zwiększyło przyjemności obcowania z filmem, ani w żaden inny sposób nie wpłynęło na jego odbiór. I to chyba najdobitniej świadczy o klasie muzyki, i o, w gruncie rzeczy, bezcelowości (poza stroną komercyjną) tego typu koncertów… no, chyba, że skłonią one do przyjazdu do Krakowa samego Hansa Zimmera. [Jan Bliźniak, Maciej Wawrzyniec Olech & Mefisto]
Czas honoru
Bartosz Chajdecki, kompozytor ścieżki dźwiękowej do telewizyjnego serialu „Czas honoru”, był w tym roku kreowany przez organizatorów Festiwalu na wschodzącą gwiazdę polskiej, a nawet i światowej, muzyki filmowej. Opromieniony uznaniem słuchaczy i krytyki urasta do miana najciekawszych kompozytorów młodego pokolenia, których poczynania należy pilnie śledzić. Tym niemniej poświęcanie mu ostatniego, finałowego koncertu było pomysłem dość dziwnym. Entuzjazm po koncercie Hisaishiego już opadł, a pokaz filmu z muzyką na żywo – będący do tej pory zwieńczeniem Festiwalu – w świadomości wielu słuchaczy był nim pewnie w istocie. Koncert muzyki do „Czasu honoru” stał się więc rodzajem bonusu dla wytrwałych, a przecież, gdyby odbył się wcześniej, wcale by nim nie był.
Nie potrafię wydać jednoznacznej oceny ostatniego festiwalowego koncertu, bowiem wzbudził on we mnie mieszane uczucia. Pierwsza połowa zupełnie do mnie nie trafiła. Mimo przearanżowania muzyki na wykonanie przez dużą orkiestrę w ogromnej hali, nie straciła ona swojego płaskiego, telewizyjnego charakteru. Irytowała mnie jej kłopotliwa dosłowność, wyraźna użytkowość względem obrazu. Zwieńczenie pierwszej części, cechujące się monumentalizmem w wykorzystaniu muzycznych środków (w czym Chajdecki najwyraźniej się lubuje) wydało mi się natomiast przeszarżowane i nadmiernie hałaśliwe.
Mój sceptycyzm rozpłynął się jednak, gdy tylko rozbrzmiały pierwsze nuty drugiego aktu. Nawiązanie do tradycyjnej muzyki żydowskiej i fenomenalne wokalizy Anny Witczak miały w sobie magię i nieodparty urok. Potem było już tylko lepiej. Muzyka nabrała głębi i epickości, potrafiła zachwycić i zafascynować. Chybionym pomysłem okazało się co prawda wykorzystanie gitary elektrycznej, która po prostu brzmieniowo nie pasowała do całości, ale nie rzutowało to na jej odbiorze. Sporo przyjemności (i, nomen-omen, czasu) odbierały natomiast krótkie, grzecznościowe rozmowy z aktorami występującymi w „Czasie honoru”. Zarówno w czasie pierwszej, jak i drugiej części rozbijały one atmosferę i niepotrzebnie przedłużały cały koncert. Natomiast fascynującym okazało się obserwowanie ekspresyjnego dyrygowania Diego Navarro. Szkoda, że dopiero w trakcie ostatniego koncertu organizatorzy zdecydowali się na wykorzystanie bocznych ekranów do pokazywania dyrygenta i orkiestry. Efekt był bowiem znakomity.
Mimo ambiwalentnego stosunku do całego koncertu, cieszy mnie, iż w tym roku organizatorzy Festiwalu zdecydowali się na ukłon w stronę polskiej muzyki filmowej i twórcy dopiero budującego swoją pozycję w świecie kina. Nieważne, czy Bartosz Chajdecki urośnie do miana tak wielkiej gwiazdy, jak starano się widzów i słuchaczy przekonać – w trakcie koncertu objawił się bowiem jego potencjał. Potrzebuje jednak produkcji narzucającej mniej ograniczeń niż serial, by w pełni pokazać, na co go stać. [Jan Bliźniak]
Joe Hisashi – próba koncertu
Są taki momenty w życiu, gdy czas zwalnia, nogi robią się miękkie niczym z waty i tętno przyspiesza jakby serce chciało wyskoczyć z piersi. Tak właśnie poczułem się wchodząc po raz pierwszy do hali ocynowni, w której akurat trwała próba do koncertu Joe Hisaishiego. Stojąc przy jej wejściu w oddali widziałem scenę, na której malutcy muzycy wykonywali wielką muzykę. Krocząc dalej, zbliżając się do sceny widziałem ich coraz wyraźniej. Zaczynałem też rozpoznawać sylwetkę dyrygenta, która do tej pory znana mi była wyłącznie ze zdjęć i filmów. W końcu stanąłem pod sceną i nie miałem już wątpiwości – przede mną na podeście dyrygenta stał Joe Hisaishi, który przygotowywał orkiestrę do koncertu, który miał się odbyć następnego dnia. Marzenie się spełniło…
Jeszcze przed przyjazdem do Krakowa dochodziły do mnie informacje o licznych trudnościach związanych z pobytem Hisaishiego na 4 Festiwalu Muzyki Filmowej. Kompozytor był ponoć bardzo kapryśny, żądał zmian hotelu, wyganiał muzyków z prób, rzucał jedzeniem, które mu nie smakowało w hotelowe drzwi… Opowieści było co nie miara, a organizatorzy już po kilku dniach byli wykończeni zaspokajaniem potrzeb mistrza. Jedyne momenty, gdy stawał się przemiłym starszym panem następowały gdy dyrygował swoją muzyką. Te momenty gdy stawał przed orkiestrą i słyszał swoje kompozycje w wykonaniu młodych polskich muzyków sprawiały, że emanowała z niego ogromna radość i magia. I właśnie takiego zobaczyłem go za pierwszym razem. Kiedy tego dnia przygotowywał orkiestrę do koncertu, widać było na jego twarzy oznaki zadowolenia, uśmiech i radość. Po kilku dniach prób muzycy w końcu rozumieli jego polecenia wydawane łamaną angielszczyzną i bez zmrużenia oka wypełniali wszystkie wskazówki.
Wiele mówiło się o trudnym charakterze Hisaishiego, jego nadopiekuńczych asystentach, gwiazdorskich zachciankach i niechęci do fanów… ostatecznie jednach chyba nikt nie wątpi, że warto było sprowadzić japońskiego mistrza do Polski – cieszę się, że mogłem w tym wydarzeniu uczestniczyć i dzielić się z tysiącami słuchaczy muzyką, która od lat mnie zachywca i rozczula…
Czas Honoru – spotkanie z aktorami serialu
Jako, że jednym z wydarzeń Festiwalu był koncert muzyki Bartosza Chajdeckiego z serialu „Cza Honoru”, organizatorzy zadbali o odpowiednią jego oprawę. Oprócz akademii z producentami serialu oraz samym kompozytorem zorganizowano między innymi spotkanie aktorami odtwarzającymi główne role w ten produkcji. Obecność największych gwiazd „Czasu Honoru” przyciągnęła na to spotkanie dziesiątki młodych ludzi rządnych autografów i zakulisowych szczegółów pracy aktorskiej. Magdalena Różdżka, Agnieszka Więdłocha, Maciej Zakościelny, Jan Wieczorkowski i Antoni Pawlicki, przez blisko godzinę odpowiadali na pytania dotyczące pracy na planie serialu oraz realiów polskiego kina. Wszyscy aktorzy deklarowali swoje uznanie dla muzyki Bartosza Chajdeckiego, jednocześnie przyznając, że odpowiednio dobrana ścieżka dźwiękowa ma gigantyczne znaczenie również dla odbioru ich gry przez widza. Podczas spotkania padło nawet znamienne pytanie, od którego rozmowę zaczynają wszyscy miłośnicy muzyki filmowej…: „Jaki jest Państwa ulubiony soundtrack?”
– Maciej Zakościelny:”Gladiator”
– Jan Wieczorkowski: „Cinema Paradiso i oczywiście Ennio Morricone”
– Antoni Pawlicki: „Black Hawk Down Hansa Zimmera”
– Magdalena Różdżka: „Magnolia”
– Agnieszka Więdłocha: „Bandyta Michała Lorenca”
– Jan Wieczorkowski: „No i Czas Honoru oczywiście!”
Imeruat – Masashi Hamauzu w Manggha
Choć drugi dzień Festiwalu upłynął głównie pod znakiem muzyki z serii „Final Fantasy”, to o północy w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manghha publiczność mogła się zapoznać z innym muzycznym projektem Masashi Hamauzu pt. Imeruat. Oprócz japońskiego kompozytora w skład tego projektu dochodzi jeszcze urodziwa wokalistka i muzyczka Mina, która zagościła w Krakowie. Ich wspólne muzyczne przedsięwzięcie inspirowane jest kulturą Ainu, grupy etnicznej żyjącej w północnej Japonii. Zresztą sama nazwa „Imeruat” pochodzi z języka Ainu i oznacza „Błysk Światła”. Muzykę tę, ze swoim etnicznym brzmieniem, połączoną z elektroniką najłatwiej zakwalifikować do gatunku New Age. Tym samym ten kameralny koncert zdecydowanie bardziej przeznaczony był dla miłośników, kultury japońskiej i takiego spokojnego i wyciszonego grania, niż dla szeroko pojętych miłośników muzyki filmowej, czy tej do gier komputerowych.
Mimo to ten mini-koncert utrzymany w bardzo pogodnej atmosferze, był warty uwagi. Oprócz posłuchania specyficznej, kontemplacyjnej muzyki, publiczność mogła zapoznać się i posłuchać tradycyjnych japońskich instrumentów. Dowiedzieć się trochę więcej o zapomnianej i powoli wymierającej kulturze Ainu. Oraz przekonać się, że Masahi Hamauzu nie tylko jest wszechstronnym kompozytorem, ale posiada też spore poczucie humoru. [Maciej Wawrzyniec Olech]
Łukasz Waligórski
Marzenia się spełniają – tak mogę podsumować czwartą edycję Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie. Moim marzeniem było poznanie Joe Hisaishiego, wysłuchanie jego muzyki na koncercie, zobaczenie go na żywo przy fortepianie. Dzięki moim przyjaciołom z Krakowa wszystkie te marzenia się spełniły. Po pierwszym dniu Festiwalu tak naprawdę wiedziałem, że już nic nie będzie w stanie zrobić na mnie takiego wrażenia jak koncert otwarcia. Fantastyczna muzyka, ogromna orkiestra, mistrz na scenie i niecodzienna scenografia. Naturalnie ten jeden koncert, zaważył na moim zdaniu o całym Festiwalu – absolutny top. Z roku na rok Krakowskie Biuro Festiwalowe zaskakuje rozmachem, precyzją i zaangażowaniem. 4 Festiwal był dla mnie także źródłem inspiracji, które pozwoliło mi odkryć na nowo muzykę z gier komputerowych. Spotkania z kompozytorami, rozmowy z nimi i ogromna ilość informacji przekazana przez ludzi będących blisko najważniejszych wydarzeń związanych z muzyką filmową jak zwykle okazały się niezwykle pouczające.
Za ogromną życzliwość i pomoc serdecznie dziękuję Agacie Grabowieckiej, Robertowi Piaskowskiemu oraz Bartoszowi Chajdeckiemu. Do zobaczenia za rok!
Mefisto
Jestem naprawdę mocno zaskoczony tegoroczną edycją FMF, która przerosła moje najśmielsze oczekiwania i przebiła wszystkie wcześniejsze odsłony już samym tylko koncertem Hisaishiego, który naprawdę trudno będzie przeskoczyć w przyszłości.
A przyznam, że początkowo byłem bardzo sceptyczny – zarówno wielki Japończyk, tematy z gier, z którymi jestem na bakier, jak i osławieni Piraci czy rodzimy „Czas Honoru” nie sprawiły szybszego bicia serca, gdy po raz pierwszy spojrzałem na program. Zamiast tych pozycji huczało mi w głowie mnóstwo innych, znacznie bardziej odpowiednich propozycji (żeby nie szukać daleko, to choćby seria o Obcym, która gościła nie tak dawno na Teneryfie). Rzeczywistość nie pozostawiła jednak na mnie suchej nitki. Koncert Hisaishiego był chyba jednym z najlepszych wydarzeń na jakich byłem w życiu i poruszył mną do głębi. „Final Fantasy” do spółki z „Wiedźminem” wywarły ogromne wrażenie swoim rozmachem, a i – powiedzmy sobie szczerze – dość płaska muzyka z Karaibów zapewniła emocje i była przeżyciem, które niemalże darównało trylogii „Władcy pierścieni” (jakość materiału tym razem przemilczmy).
Także organizacja została w tym roku dośrubowana na wyższy poziom. Jasne, można przyczepić się do takich rzeczy, jak zbyt mała ilość autobusów podstawianych po zakończeniu koncertów – ale to niewielkie detale, nie mające większego wpływu na odbiór pracy całej rzeszy osób odpowiedzialnych za tegoroczną edycję festiwalu. Festiwalu giganta już w tej chwili, który bez wątpienia jeszcze nie raz odbije się echem na świecie.
Już nie mogę doczekać się piątej edycji – z pewnością będzie równie wyjątkowa!
Bartosz Kuśmierz
Krakowski festiwal to święto dla wszystkich polskich fanów muzyki filmowej i wspaniały okres, podczas którego mogą oddać się swojej pasji. Tegoroczna edycja dała nam epicki koncert gwiazdy japońskiego kina, przeniosła nas do świata komputerowej rozrywki, pozwoliła nam po raz kolejny obejrzeć film z muzyką na żywo i na sam koniec przypomniała, że i na naszym, polskim podwórku też się dobrze dzieje – podsumowując całe wydarzenie koncertem z serialu „Czasu Honoru”. Oczywiście wszystkie koncerty były wyśmienite i nie można ich porównać do słuchania muzyki w domowym zaciszu. Możliwość podglądania, jak te niesamowite dźwięki powstają i pasji, jaką przekazują orkiestrze dyrygenci jest po prostu wspaniała. No i jeszcze te wszystkie wydarzenia towarzyszące, jak akademie, czy spotkania z kompozytorami… Nie można określić tego festiwalu inaczej niż „Kraków rządzi!”.
Damian Słowioczek
IV Festiwal był żywym dowodem na to, że krakowska inicjatywa prężnie się rozwija. Już nie trzy, a cztery dni koncertów; perfekcyjne przygotowanie hali ocynowni ArcelorMittal, zróżnicowany repertuar, powiększenie festiwalowego skarbca o bogactwo dźwięków muzyki z gier komputerowych. Organizatorzy starają się dogodzić jak największej ilości osób i wychodzi im to znakomicie. Koncerty „Czasu Honoru” i „Wiedźmina” udowodniły, że polscy kompozytorzy to nie tylko weterani sprzed lat, ale także młodzi wojownicy, mogący wywalczyć wiele na światowej arenie, i z którymi po prostu trzeba się liczyć. „Final Fantasy” pokazało, jak wiele fani gier zawdzięczają muzyce (i jak głośno tą wdzięczność wyrażają podczas koncertu), która wydaje się niezauważalnie sączyć z głośników komputera podczas rozgrywki, a która śmiało nadaje się do prezentowania szerokiej publiczności na wydarzeniu takiej rangi, jak krakowski festiwal. Wszyscy, którzy w gry nie mieli okazji zagrać są teraz równie wdzięczni za tę muzykę i świetny koncert. „Piraci z Karaibów” byli dla mnie wielką niewiadomą, i miło jest mi stwierdzić, że pomimo ciężaru tej muzyki, który na koncercie dało się odczuć, słuchając brawurowego jej wykonania przez Sinfoniettę poczułem, że mi ulżyło. Warto czekać na kolejne odsłony w przyszłych latach. Jakkolwiek jednak wielkie nie byłyby wrażenia z tych koncertów, bezsprzecznie wydarzeniem tegorocznego festiwalu był popisowy koncert Joe Hisaishiego. Wypełnił on surową, stalową halę powiewem emocji każdego koloru, który niejednokrotnie wzbierał z siłą huraganu, aby chwilę potem pieścić uszy delikatnym podmuchem dźwięków fortepianu. Japończyk doskonale wiedział czego pragnie publiczność, co udowodnił pod koniec koncertu, wprowadzając nas wszystkich w euforyczny stan radości i satysfakcji z tego wieczoru – hymnem którego było wyśpiewywane z uśmiechem przez wielu w nocnych autobusach: „TO-TO-RO-TO-TO—RO!”.
Maciej Wawrzyniec Olech
To już 4 raz. I miejmy też nadzieję, że będzie jeszcze wiele tych razy, kiedy Kraków na kilka dni staje się centrum muzyki filmowej w Polsce, a może i nawet w tym regionie Europy. Niezaprzeczalnie największą gwiazdą tegorocznego Festiwalu był Joe Hisaishi, dla którego był to w ogóle pierwszy taki koncert w Europie co tylko dodaje dodatkowego prestiżu dla całego tego przedsięwzięcia. I tak też na pewno najważniejszym wydarzeniem był koncert japońskiego kompozytora, którym tylko dobitnie potwierdził swój muzyczny geniusz. I tak też można powiedzieć, że swym koncertem Hisaishi przyćmił wszystkie dalsze festiwalowe wydarzenia.
Pozytywnym zaskoczeniem był za to koncert muzyki do serii „Final Fantasy”. Nawet laik, nie znający tych gier musiał przyznać, że muzyka wypadła naprawdę świetnie. Piękne bogate brzmienie orkiestry, przyjemne i chwytliwe, te wszystkie elementy złączone razem mogły naprawdę zachwycić. Szkoda tylko, że akurat ten koncert cieszył się najmniejszym zainteresowaniem.
Najbardziej kontrowersyjny pozostanie koncert muzyki do „Piratów z Karaibów”, zresztą sama ścieżka dźwiękowa z chwilą jej pojawienia się wzbudziła i wzbudza do dziś wiele kontrowersji. I tak też koncert ten na pewno nie zapisze się do tych najgorszych w historii festiwalu, ale na pewno do tych przy którym najgłośniej się spierano. Mimo wszystko sam pomysł, aby po „Władcy Pierścieni” zabrać się za „Piracką” serię należy uznać za trafiony, co zresztą było widać po pękającej w szwach hali i szybko wyprzedanych biletach. Może i komercja, ale Festiwal powinien też być otwarty na te najpopularniejsze score’y i do tych „Piraci z Karaibów” czy komuś się to podoba czy nie, się zaliczają. Szkoda tylko, że sam Klaus Badelt nie pojawił się i był tym samym wielkim nieobecnym Festiwalu.
Najsłabszym punktem tegorocznego Festiwalu należy uznać koncert do serii „Czas Honoru”, który bardziej przypominał kampanię promocyjnej samego serialu niż muzyki do niego. Co zresztą najbardziej dało się odczuć podczas poprzedzających koncert, konferencji i spotkań, gdzie o muzyce prawie w ogóle nie rozmawiano, a Bartosz Chajdecki wypowiedział góra trzy zdania. Niestety i sama muzyka w sobie jakoś niespecjalnie wybroniła się z tej całej otoczki. Niby od strony technicznej muzyce Chajdeckiego nie można nic zarzucić i jak na standardy polskie ta partytura prezentuje się naprawdę dobrze, to jednak czegoś zabrakło, jakiejś takiej muzycznej magii.
Mimo nienajlepszej końcówki, trzeba uznać Festiwal i odbywające się w ocynowni koncerty za udane. Szkoda tylko, że organizatorzy nie pomyśleli, aby trochę lepiej zadbać o środki transportu dla tych owych miłośników filmówki, którzy na koncerty i z koncertów musieli się gnieść jak sardynki w puszce, w miejskich autobusach. Do tej pory nie rozumiem dlaczego nikt nie wpadł na pomysł, aby podstawić kilka specjalnych autobusów, które by odwoziły ludzi z Nowej Huty (miejsce koncertu) do centrum miasta? Miejmy nadzieję, że za rok organizatorzy się w tej kwestii poprawią i nie będziemy mieli sytuacji, kiedy to w tym samym czasie odbywa się Festiwal Muzyki Filmowej, Juwenalia i Noc Muzeów, a kursuje tylko jeden autobus.
Mimo komunikacyjnej wpadki, należy pochwalić organizatorów za 4. Festiwal Muzyki Filmowej. Festiwal, który dał nam świetny koncert Joe Hisaishiego, którego trudno będzie przebić przez następne lata. Zróżnicowany program, ciekawe konferencje i spotkania i przede wszystkim doskonała okazja, aby miłośnicy muzyki filmowej z całego kraju mogli się spotkać. Pozostaje tylko liczyć, aby następne Festiwale, których miejmy nadzieję będzie jeszcze sporo, będą równie udane jak te dotychczasowe i tak też może za jakiś czas Kraków znowu stanie się stolicą. Przynajmniej stolicą muzyki filmowej i to nie tylko w Polsce, ale i Europie.
Jan Bliźniak
Tegoroczny Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie miał znacznie słabszy program niż w poprzednich latach. Co prawda obecność Joe Hisaishiego potrafiłaby wynagrodzić największe braki, jednakże pozostaje wrażenie słabnącego impetu. Być może jest to wynikiem faktu, iż impreza wyraźnie dojrzewa. Wyklarował się już jej kształt z wieczornymi koncertami w odpornej na kaprysy pogody ocynowni i spotkaniami w ramach Akademii Festiwalowych w ciągu dnia. Znakiem rozpoznawczym stały się już symultaniczne pokazy widowiskowych filmów z muzyką na żywo. Co prawda zamianę „Władcy Pierścieni” na „Piratów z Karaibów” należałoby dość oględnie określić mianem zachowawczego, ale z pewnością mogło być gorzej. Mimo wszystko nie potrafiłem także wzbudzić w sobie ekscytacji muzyką do gier wideo.
Nie można natomiast odmówić Festiwalowi świetnej atmosfery, którą kreuje zarówno piękny Kraków, jak i bliskość zaproszonych gości. Należałoby jednak pomyśleć o większym zaangażowaniu miasta i roztropnym wyborze terminu. Byłoby znacznie lepiej, gdyby Kraków w większym stopniu żył Festiwalem. W tym roku miało się wrażenie, iż żyje Juwenaliami, a także przygotowuje się do 51. Festiwalu Filmowego. Impreza dotycząca muzyki filmowej ginęła w ich cieniu.
Tym niemniej, jak co roku, nie zabrakło niezapomnianych chwil i interesujących spotkań. Organizatorzy muszą jednak pamiętać, że zanika już urok nowości i świeżość Festiwalu. „Piraci z Karaibów” bez wątpienia przyciągnęli też osoby nieinteresujące się muzyką filmową, chciałbym jednak, by krakowska impreza była utożsamiana z tym, co w muzyce filmowej najlepsze i najciekawsze, a nie najpopularniejsze. Sam Hisaishi festiwalu nie czyni.
0 komentarzy