Nie tak dawno temu z wielką zazdrością śledziliśmy napływające zza oceanu relacje z uroczystej gali 35-lecia Varèse Sarabande, która odbyła się w maju w San Pedro nieopodal Los Angeles. Szef wytwórni, Robert Townson zadbał, aby rocznica ta zapisała się w historii muzyki filmowej, ściągając na koncert tak znakomitych twórców jak Hans Zimmer, Danny Elfman, Michael Giacchino, John Powell, Mark Isham, John Debney i jeszcze paru innych.
Na szczęście dla nas, koncertu pozazdrościł Townsonowi także Jan A.P. Kaczmarek postanawiając wzbogacić nim repertuar trzeciej edycji swojego festiwalu Transatlantyk, który to odbywał się od 2 do 9 sierpnia w Poznaniu. Złośliwi mogą stwierdzić, że „jaki kraj, taka gala”, bo z wyżej wymienionych nazwisk nie zobaczyliśmy nikogo, a i obiecany Marco Beltrami w końcu na wydarzenie nie dotarł…no, ale przecież chodziło o ich obecność w samej muzyce! A ostatnim co można zarzucić programowi koncertu to bycie niewystarczająco emocjonującym i mało interesującym.
Na ten jeden, ciepły wieczór 4 sierpnia, aula Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu stała się celem pielgrzymkowym miłośników muzyki filmowej z całego kraju. Na scenie przed wypełnioną po brzegi widownią zasiadła orkiestra L’Autunno pod dyrygenturą Adama Banaszka i Poznański Chór Kameralny pod kierownictwem Bartosza Michałowskiego. Zgromadzonych przywitał gospodarz festiwalu – Jan A.P. Kaczmarek, który jak zwykle oczarowując publiczność przekazał obowiązki konferansjera wieczoru w ręce Roberta Townsona. I tutaj stała się rzecz co najmniej dziwna. Townson, który goszcząc na krakowskich FMF-ach dał się nam poznać jako nienaganny i charyzmatyczny mówca, tutaj był sztywny jak pień drzewa, zanim zrobiono z niego kartkę papieru, z której szef Varèse Sarabande czytał swoje wystąpienia. Do tego tłumaczenia czytane przez współprowadzącą galę Agnieszkę Możdżer niejednokrotnie były błędne i mijające się z tym co przed chwilą powiedział jej poprzednik. Niestety, za każdym razem kiedy para prowadzących przejmowała ster, koncert brzmiał rozpaczliwie jak ostatnie utwory orkiestry z innego słynnego transatlantyku – RMS Titanic. Na szczęście przez większą część czasu ster, w postaci batuty, znajdował się w rękach Adama Banaszka, dzięki czemu nasz muzyczny statek zdołał utrzymać odpowiedni kurs.
Koncert zainaugurowała suita utworów niekoniecznie stanowiących zestaw hitów łechtających gusta szerokiej publiczności. O ile jeszcze „Nagi instynkt” Jerry Goldsmitha, „Bez przebaczenia” Clinta Eastwooda czy „Powrót do przyszłości III” Alana Silvestri są tytułami rozpoznawalnymi, o tyle „Sea Hawk” E.W. Korngolda czy „O chłopcu, który umiał latać” Bruce’a Broughtona to dzieła raczej zapomniane. Już sam początek koncertu pokazał więc stojącą za nim szlachetną ideę Townsona, który chciał publiczność nie tylko rozerwać, ale też nieco wyedukować. Jego zamysłowi trzeba zdecydowanie przyklasnąć, bo dzięki temu udział w koncercie był doświadczeniem dalekim od konsumpcji czysto komercyjnego produktu, ale znacznie bardziej interesującym i wartościowym. Stąd właśnie w repertuarze znalazło się sporo miejsca dla muzyki, której drugi raz okazji usłyszeć na żywo już możemy nie mieć. Począwszy od „Małego Romansu” Georgesa Delerue, „Spartakusa” Alexa Northa i „Zabić drozda” Elmera Bernsteina, podczas których Sara Andon zachwycała solówkami na flecie; poprzez „Stalowego Giganta” Michaela Kamena, „Głębię” Silvestriego, po dwie ścieżki ulubieńca Townsona, czyli Jerry Goldsmitha – „Air Force One” i „Rudy”, który podniosłym tonem zamknął pierwszą część koncertu.
Oczywiście podczas gali nie zabrakło kawałków szeroko znanej muzyki filmowej – takiej, która potrafi poruszyć a nawet porwać całe tłumy. Pierwszym z najbardziej emocjonujących fragmentów wieczoru była suita z „Wożąc Panią Daisy” Hansa Zimmera, która wypadła rewelacyjnie zarówno w swoich stonowanych jak i bardziej żywiołowych fragmentach. Zatęskniło się za czasami, w których kojarzony obecnie wyłącznie z blockbusterami Zimmer tworzył kameralne ścieżki, urzekające swoją lekkością i emocjonalnością. Prawdziwym odlotem była natomiast następna w kolejności suita z „Jak wytresować smoka” Johna Powella. Fragmenty, które zagrała L’Autunno były prawdziwym fajerwerkiem emocji i dowodem na to, że „smok” jest najlepszym co do tej pory wyszło spod kompozytorskiej ręki Powella. Na szczęście pewne niedoróbki w wykonaniu nie zaszkodziły tej suicie szczególnie poważnie. Pod tym względem gorzej wypadł inny tytuł Powella – napisany w duecie z Harrym Gregsonem – Williamsem „Shrek”, w którym współpraca orkiestry i chóru nie zabrzmiała do końca przekonująco. Finał koncertu z porządnym przytupem zagwarantował Michael Giacchino i jego „W ciemność. Star Trek” – z pewnością usłyszenie tej muzyki na żywo w tak krótkim czasie od premiery filmu, było dla zgromadzonych słuchaczy nie lada gratką. Wielkie owacje zebrał osobiście od widzów Jan. A.P. Kaczmarek po fragmentach muzyki z filmów „Niewierna” i „Mój przyjaciel Hachiko”. Szkoda tylko, że do wykonania tych utworów zabrakło Leszka Możdżera, bez którego wirtuozerii muzyka Kaczmarka traci wiele ze swojej szlachetnej delikatności i głębi.
Na dobre za to wyszła Marco Beltramiemu jego nieobecność, gdyż kompilacja utworów z filmów „Ja, Robot”, „Mutant”, „Hellboy” i „Zapowiedź” na podobne oklaski raczej by nie zapracowała. Nie chodzi nawet o nijakie wykonanie, bo przecież takowe należy uznać za zupełnie poprawne, kiedy mamy do czynienia z nijaką muzyką. Słowem szkoda, że Varèse Sarabande nie dzierży praw do lepszych dokonań Beltramiego – „3:10 do Yumy” czy „Surferki z charakterem”. Nieco na zasadzie pochwalenia się wyprodukowaniem hitu w repertuar zaplątał się główny motyw z „Gry o Tron” autorstwa Ramina Djawadiego. Może i jest to hitowa kompozycja, ale przy tym strasznie płaska, czego mimo starań orkiestry nie udało się zatuszować. Tak samo jak, pomimo niekłamanej przyjemności z słuchania głosu Barbary Gutaj, nie da się nie stwierdzić, że wybór akurat piosenki „Still Dream” z całej rewelacyjnej ścieżki Alexandra Desplata do „Strażników marzeń”, był wyborem najgorszym z możliwych. Za największą wpadkę trzeba jednak uznać suitę otwierająca drugą część koncertu, w której wykonania „Terminatora 2: Dzień Sądu”, „RoboCopa”, „Matrixa” a przede wszystkim „Gwiezdnych Wrót” ogarnął kompletny chaos. Miejmy nadzieję, że z dziełem Dona Davisa muzycy na zbliżającym się FMF- ie poradzą sobie lepiej.
Idealnie może i nie było, ale przecież jak wiemy nie ma rzeczy idealnych. Możliwość uczestnictwa w gali Varèse Sarabande była ogromną radością i wspaniale spędzonym czasem. Nie brakowało wzruszeń i uniesień. Niejednokrotnie ciarki przeszły po plecach, a łezki zakręciły się w oczach. Wielkie dzięki dla Jana A.P. Kaczmarka, że przywiózł nam na swoim Transatlantyku zza oceanu tą wspaniałą galę, i to tak prędko po jej premierze w USA. Daje to poczucie, że Polska staje się coraz ważniejszym miejscem na mapie świata, jeśli chodzi o wydarzenia związane z muzyką filmową. Miejmy nadzieję, że od teraz już co roku w repertuarze poznańskiego festiwalu znajdzie się miejsce na podobny koncert.
Autor relacji: Damian Słowioczek
Zdjęcia: TRANSATLANTYK Festival Poznań
0 komentarzy