Aż trudno uwierzyć, ale to już pięć lat liczy sobie Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie! Przez ten czas wiele się działo, a rozwój imprezy zaskakiwał z roku na rok. Nie dziwi więc fakt, iż serca wielu ludzi na całym świecie zamarły w styczniu br., kiedy okazało się, iż jubileuszowa edycja FMF-u może w ogóle nie dojść do skutku, grzebiąc tym samym nadzieję na przyszłość. Sprawa jak zwykle rozbiła się o pieniądze, które na szczęście dla organizatorów i fanów (a ci poruszyli w międzyczasie cały internet) w ostatniej chwili zdołano jednak zebrać. Pod tym względem 5-ta odsłona krakowskiego święta zachwyca, gdyż jak na kryzys zdołano zebrać prawdziwą śmietankę gwiazd i przygotować iście imponujący program – i to w bardzo krótkim czasie. Tym bardziej jest nam więc miło, iż po raz piąty możemy oddać w czytelnicze PC-ty, laptopy, komórki i tablety relację z całego wydarzenia.
Tegoroczne otwarcie przebiegło pod hasłem: szybko, łatwo i przyjemnie. Zamiast pompy i zbędnego napuszenia inauguracja festiwalu przebiegła w lekkiej, wręcz koleżeńskiej atmosferze, której dali się ponieść zarówno obyci z Krakowem członkowie grupy Pale 3 (tym razem w okrojonym składzie, bez Johnny’ego Klimka), jak i Elliot Goldenthal wraz z małżonką, Julie Taymor, którzy gościli tu po raz pierwszy (mimo iż Elliot ma ponoć krakowskie korzenie – o czym sam wielokrotnie podczas festiwalu wspominał z humorem). Spotkanie odbyło się w Kinie Pod Baranami, na Rynku Głównym, a więc miejscu bardzo dobrze znanym i spełniającym przez cały festiwal swoistą ‘metę’, w której dziać się miały wszystkie najważniejsze wydarzenia – za wyjątkiem koncertów rzecz jasna. Tradycyjnie fotoreporterzy strzelili gościom tysiące fotek, padło sporo formalnych i mniej oficjalnych pytań do gości, którzy z uśmiechem i często nieskrępowaną ironią na nie odpowiadali (pod tym względem Goldenthal okazał się prawdziwą gwiazdą – jestem zresztą przekonany, że niektóre jego teksty przejdą do historii FMF-u), a na zakończenie jak zawsze pokrojono festiwalowy tort, którym zajadali się wszyscy zgromadzeni. Całość zamknęła się w niespełna godzinie, co związane było m.in. z próbami i przygotowaniami do koncertów, na które kompozytorzy musieli wkrótce się udać – uprzednio jednak zdołali zbratać się nieco z fanami, podpisując pierwsze partie płyt i pozując do kolejnych zdjęć. A potem przyszedł czas na dalsze atrakcje…
And the Winner is… – Anatomia Kampanii Oscarowej
Otwierająca festiwal, pierwsza akademia poruszała bardzo ciekawą kwestię promocji soundtracków przy zabieganiu o nominacje do najważniejszych nagród – w tym oczywiście Oscarów. Gościem był Ray Costa, który zajmuje się właśnie taką promocją, wobec czego idealnie nadawał się do nakreślenia całej sytuacji. Z jego opowiadań i przykładów ukazał się nam obraz prawdziwej walki o przychylność krytyków i osób wysoko postawionych w branży. Największym zaskoczeniem był fakt, że często w tych zagrywkach nie liczy się jakość muzyki, ale to, jak ona i film, do którego powstała, zostaną przedstawione. Costa, będący ekspertem w promowaniu wielu znanych kompozytorów, sporo czasu poświęcił też na wychwalanie jednego ze swoich najsłynniejszych klientów, Alexandre’a Desplat. O ile jednak duma i zadowolenie z francuskiego kompozytora może być zrozumiała, o tyle już chwalenie i bronienie Tylera Batesa wypadło trochę dziwnie i nienaturalnie – tak, jakby sam Costa nie wierzył w to, co mówi. Szkoda, że Elliot Goldenthal nie pojawił się na tej akademii. Ciekawe, jakby zareagował na peany na cześć Batesa i jego ścieżki dźwiękowej do „300”?
Tekst: Maciej Wawrzyniec Olech
Foto: Wojciech Wandzel
Muzyka filmowa i fenomen społeczności fanów muzyki filmowej
Na otwarcie drugiego dnia festiwalu odbył się panel dyskusyjny z członkami IMFCA, czyli niezależnego stowarzyszenia zrzeszającego krytyków muzyki filmowej. Wśród gości byli Jonathan Broxton (moviemusic.uk), Robert Townson (Varese Sarabande), a także redaktorzy polskich portali – Łukasz Wudarski (filmmusic.pl), Łukasz Waligórski (muzykafilmowa.pl) i Damian Sołtysik (soundtracks.pl). Podczas spotkania poruszono kilka ciekawych tematów, jak choćby nowe wydania i wznowienia soundracków. Jednak cała dyskusja z czasem ugrzęzła, koncentrując się na bardzo ogólnych sprawach. Tym samym przeciwnicy IFMCA, zarzucający mu hermetyczność i bycie kółkiem wzajemnej adoracji, mogli się niestety poczuć utwierdzeni w swoich przekonaniach. Zwłaszcza, że choć całość była panelem dyskusyjnym, to do żadnej dyskusji i kontaktu z publicznością nie doszło. Wraz z ostatnim przemówieniem jednego z członków IFMCA spotkanie zakończono, nie dając szans na jakiekolwiek pytania od publiczności. Pole do polemiki było spore, szczególnie po wysłuchaniu dość kontrowersyjnego stwierdzenia, o „sukcesach polskich kompozytorów za granicą”. Niestety, nie dowiedzieliśmy się o jakie dokładnie sukcesy chodziło… Przez taki brak kontaktu stworzył się, niejako sztuczny, podział między IFMCA, a resztą publiczności, która gdyby składała się z totalnych laików w tej materii, to przypusczalnie nigdy by się na sali nie znalazła. Szkoda, że zaprzepaszczono szansę na prawdziwą, wciągającą dyskusję, z której na pewno udałoby się wynieść więcej informacji, aniżeli z suchego w ostatecznym rozrachunku panelu.
Tekst: Maciej Wawrzyniec Olech
Biomechaniczna Symfonia – wokół kultowej sagi Obcy
Zdecydowanie najbardziej oczekiwany panel tego dnia festiwalu, opowiadać miał o kompozycjach Jerry’ego Goldsmitha, Jamesa Hornera, Elliota Goldenthala, Johna Frizzella oraz Briana Tylera, którzy na przełomie lat mieli to (nie)szczęście zmierzyć się z ilustracjami do kultowej sagi, oraz jej luźniejszymi odnogami. Goldenthal był zresztą obecny na spotkaniu, wespół z Robertem Townsonem, Pedro Mérida oraz Richardem Martinezem, którzy także mogli co nieco powiedzieć o ‘obcej’ muzyce.
Zdecydowaną gwiazdą panelu był oczywiście Goldenthal, który zresztą skryty za ciemnymi okularami, nonszalancko rozwalony na krześle przywodził na myśl właśnie takiego rockmana na kacu, który żyje swoim blaskiem. Nie ocenia się jednak książki o okładce, a kompozytora po wyglądzie (z czym na pewno zgodzą się fani Kilara 😉 – Goldenthal okazał się przesympatycznym, wielce ironicznym człowiekiem, przyjaznym fanom i wielce zdystansowanym do siebie i swojej twórczości, czemu niejednokrotnie dał upust na tymże spotkaniu. Inna sprawa, że maestro był jednak wyraźnie zmęczony – zmianą czasu, próbami i stresem przed nadchodzącym koncertem. Nie zabiło to jednak jego poczucia humoru, które, acz cięte, mocno wszystkich rozbawiło.
Jak zawsze w takich okazjach nie obyło się bez słodzenia – wszelkie kompozycje i w ogóle rzeczy związane z sagą o Obcym chwalone były od góry do dołu, przy czym często podkreślano oczywiste trudności, jakie piętrzyły się przed kolejnymi kompozytorami. A te związane były zarówno z kwestiami finansowymi i technicznymi (przykładowo score Goldsmitha został pocięty i przemontowany, a Horner miał śmiesznie mało czasu i niemal zerowy budżet na napisanie i nagranie własnego), jak i trudnymi reżyserami, z którymi przyszło się muzykom zmierzyć (zarówno Scott, Cameron, jak i Fincher słyną ze swojej upartości i twardej ręki). Koniec końców skończyło się więc na dość luźnej dyskusji, w której górę wzięły pojedyńcze anegdoty i luźne przemyślenia poszczególnych osób względem kolejnych prac, choć z uwagi na obecność Goldenthala to właśnie trzeciej części przypadło najwięcej miejsca (czemu trudno się dziwić). Wraz z upływem czasu, oraz przekazania mikrofonu publice, temat zjechał zresztą niemal kompletnie na jego osobę, a pytania często dotyczyły całej twórczości artysty, a nie jedynie kosmicznego epizodu jego kariery.
Po niespełna godzinnym i generalnie ciekawym, acz nie prezentującym jednak nic wielce odkrywczego spotkaniu, Goldenthal został dosłownie osaczony przez fanów i łowców autografów w jednym i zmuszony był jeszcze przez długi czas spełniać ich życzenia, co też czynił z niekłamaną przyjemnością. Wisienką na torcie okazały się natomiast projekcje dokumentów o twórczości Gigera, twórcy postaci Obcego – były to odpowiednio „Through the Eyes of H.R. Giger” z 2005 r.; „H.R. Giger’s Sanctuary” (2008) i „H.R. Giger Revealed” (2010), oraz fragmentów wywiadów z osobami z nim współpracującymi, co razem dało nieco szerszą perspektywę na całe universum, jak i bardziej pobudziło apetyt na sobotni koncert.
Tekst: Mefisto
Foto: Wojciech Wendzel
Pachnidło: Historia Mordercy
od powieści Patricka Sϋskinda do wyboru lokacji scenariuszowych (spotkanie w ramach konferencji Filmowa Małopolska)
Energia, z jaką Kraków promuje się na miasto przyjazne filmowcom, nie ma sobie równych w skali kraju. Przeróżne wydarzenia związane z branżą filmową splatają się, tworząc potężne narzędzie marketingowe. W tym roku Festiwal Muzyki Filmowej nachodził na konferencję „Filmowa Małopolska” – ostatni dzień festiwalu był zarazem pierwszym dniem konferencji. Obydwie imprezy łączyli też zaproszeni goście, m.in. Tom Tykwer i Julie Taymor. W związku z tym pierwsza dyskusja w ramach „Filmowej Małopolski” była jednocześnie jedną z Akademii Festiwalowych. Wzięli w niej udział twórcy filmu „Pachnidło”, by opowiedzieć o kulisach jego produkcji, a zwłaszcza mechanizmie doboru odpowiednich lokacji zdjęciowych. Muzyka filmowa była tu więc zagadnieniem marginalnym.
O pracy nad nią mówił głównie Reinold Heil. Wspominał chwilę konsternacji, gdy Tom Tykwer przyszedł do niego i Johnny’ego Klimka z informacją, że będą pisać ścieżkę dźwiękową do „Pachnidła”. Panowie mieli bowiem doświadczenie przede wszystkim w tworzeniu muzyki elektronicznej, która nie pasowałaby do wystawnego, kostiumowego widowiska. Jeszcze większy kłopot sprawiło niespodziewane życzenie reżysera, by w trakcie kręcenia zdjęć nagrać partie chóralne, które uważał za niezbędne w kreowaniu odpowiedniej atmosfery na planie. Zostały więc one wykonane i zarejestrowane a capella znacznie wcześniej, niż pozostałe fragmenty kompozycji i dopiero później zostały do nich doklejone. Heil nie krył podekscytowania z faktu, że w Krakowie zaprezentowano pełną wersję ścieżki dźwiękowej – z orkiestrą i chórem równocześnie.
O muzyce filmowej wypowiadał się także dyrektor zarządzający Constantin Music – Christoph Becker. Skupiał się on jednakże na technicznym aspekcie samego nagrania. Chwalił bardzo krakowskich muzyków i zwrócił uwagę na to, jak wielki potencjał tworzą oni wraz z profesjonalnym studiem nagraniowym, znajdującym się w Alvernia Studio. Z uznaniem o tym miejscu wypowiadał się także Tykwer. Bardzo istotną rolę w dyskusji odgrywała kwestia odległości – jak ważnym elementem jest, by ekipa traciła jak najmniej czasu na podróżowanie. To właśnie z tego względu zdjęcia do „Pachnidła” kręcono w okolicach Barcelony, a nie, jak pierwotnie planowano, w Chorwacji. Obecność świetnie wyposażonego studia filmowego w pobliżu Krakowa na pewno stanowiło więc o jego przewadze nad wieloma innymi miejscami w Polsce i w Europie.
Dyskusja, choć miejscami bardzo interesująca, skierowana była przede wszystkim do osób pragnących zgłębiać tajniki współpracy samorządu terytorialnego z filmowcami i odkrywać metody ich przyciągnięcia. Trudno jednak powiedzieć, by zostało w niej powiedziane coś szczególnie nowego i odkrywczego. Jej tematyka luźno nawiązywała do muzyki filmowej i zamieszczenie jej na liście Akademii Festiwalowych stanowiło lekkie nadużycie. Tym niemniej stanowiła interesujący dodatek dla zainteresowanych branżą filmową w ogóle.
Tekst: Jan Bliźniak
Kulisy sukcesu wielkich kompozytorów muzyki filmowej
Druga akademia ostatniego dnia FMF-u poświęcona była próbie zarysowania realiów, z jakimi musi się mierzyć kompozytor w produkcji filmowej, zwłaszcza w USA. Mimo obecności wieloletniej współpracownicy Johna Williamsa, Nancy Knutsen, czy pracującej z takimi kompozytorami, jak Patrick Doyle i Dario Marianelli, Maggie Rodford, a także nieco mylącego tytułu panelu, nie była to rozmowa o ścieżce kariery poszczególnych kompozytorów, a raczej dość teoretyczne rozważania na temat tego, co jest niezbędne, by przetrwać w Hollywood.
Goście byli zgodni, co do tego, że niezbędna jest spora dawka pokory. Kompozytor nie może sobie pozwolić na daleko idące forsowanie swojej wizji muzycznej. Jest on nie tyle partnerem, co pracownikiem reżysera i producenta, których decyzjom powinien być posłuszny. Jan A.P. Kaczmarek żartował przy tym, że sytuacja staje się bardziej komfortowa, gdy jest się kompozytorem zaangażowanym do projektu, z którego wyrzucono już poprzednika. Zwykle nie ma już bowiem czasu i pieniędzy, by odrzucić kolejnego.
Zwracano także uwagę na konieczność uzbrojenia się młodych kompozytorów w cierpliwość. Sukces dla kompozytora muzyki filmowej, zwłaszcza w Ameryce, przychodzi późno, rzadko przed czterdziestym rokiem życia. Należy też pamiętać, iż tam wszelkie sukcesy w rodzinnym kraju twórcy są bez znaczenia. Maggie Rodford wspominała, iż podczas jednej z uroczystych kolacji oscarowych, obecni byli po raz pierwszy nominowani do tej nagrody Alberto Iglesias i Dario Marianelli – wtedy już cenieni w Europie kompozytorzy. Przez jednego z hollywoodzkich weteranów zostali jednak określeni mianem: „nowych dzieciaków na osiedlu”. To dobrze obrazuje status nawet bardzo doświadczonego twórcy stawiającego swoje pierwsze kroki w Hollywood.
Wspomniano też o tak istotnych elementach, jak komunikacja (kompozytor musi pracować przecież ze sztabem ludzi: technikami, instrumentatorami, orkiestrą…), zaufanie i oczywiście ciężka praca, bez której, nawet przy nieprzeciętnym talencie, nie ma mowy o zdobyciu jakiejkolwiek pozycji w Fabryce Snów. Przydaje się trochę szczęścia, a także wiązanie się z odpowiednimi ludźmi. Należy umieć przegrywać i nie załamywać się po klęsce, gdyż jej owocem może być późniejszy sukces. Trzeba tylko czekać.
Wśród tegorocznych Akademii Festiwalowych ta była jedną z najciekawszych. Mimo że cechowała ją pewna nadmierna ogólność rozważań, to zaproszeni goście mówili w sposób bardzo zajmujący. Ich rozważania pozostawiały po sobie pewien zarys tego, jak wygląda praca w Los Angeles: z pewnością trudna, wymagająca, ale i ciekawa, potrafiąca dać dużo satysfakcji – a przy odpowiednim połączeniu cierpliwości, uporu, pracowitości i szczęścia dostępna również kompozytorom z Polski.
Tekst: Jan Bliźniak
Taymor & Goldenthal – Sztuka Współpracy
Na deser organizatorzy festiwalu pozostawili najbardziej wyczekiwanych przez publiczność gości. Nominowana do Oscara Julie Taymor i zdobywca tej nagrody, Elliot Goldenthal byli bohaterami ostatniej Akademii Festiwalowej. Wyłącznymi bohaterami, należałoby dodać, gdyż w przeciwieństwie do wcześniejszych spotkań, to było poświęcone nie tyle filmom, czy pewnym zjawiskom obecnym w muzyce filmowej, ale właśnie dwojgu artystów. Całość zaczęto zresztą od krótkiego filmu dokumentalnego im poświęconego, podczas którego mogliśmy zobaczyć wiele ciekawych rzeczy zza kulis.
Goldenthal przybył na akademię lekko spóźniony. Do ostatniej chwili bowiem brał udział w próbach przed odbywającym się tego samego dnia koncertem. Widać było po nim związane z tym zmęczenie i napięcie. Gdy Taymor mówiła o tym, że jako reżyserka oper pracuje głównie z nieżyjącymi kompozytorami, zażartował, iż niedługo to określenie będzie dotyczyło również jego. Podczas rozmowy szybko się jednak rozluźnił i wyraźnie humor mu dopisywał. Zarówno on, jak i Taymor mieli w sobie dużo luzu, chociaż wyraźne były także różnice w ich charakterach. Reżyserka wydawała się znacznie bardziej energiczna, mówiła szybko, błyskotliwie. Z kolei Goldenthal ważył słowa, a jego żarty często ocierały się o sarkazm. Wyciągnięty na krześle przypominał dużego, nieco rozleniwionego kota.
Mimo tych różnic, wyraźnie widoczna była głęboka zażyłość i porozumienie między obojgiem artystów, które tak świetnie zaowocowały przy licznych wspólnych, filmowych i teatralnych projektach. W trakcie rozmowy często powracało zagadnienie: co się pojawia wcześniej – wizja reżysera, czy muzyka? Kto tu kogo inspiruje? A w domyśle, kto przy tych wspólnych projektach rządzi? Goldenthal pół-żartem przyrównał to do odwiecznego problemu, co było pierwsze: jajko czy kura? Obydwoje unikali jednak jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, podkreślając jedność procesu twórczego. Zgadzali się jednak, iż przy pracy nad filmem, to Taymor ma decydujący wpływ na kształt muzyki, natomiast przy pracy nad operą „Grendel”, to muzyka Goldenthala ukształtowała wizję sceniczną.
Twórcy wspominali też o pamiętnych perypetiach związanych z powstawaniem niektórych projektów. Goldenthal z lekkim przekąsem mówił o błyskawicznej pracy na „Prospera’s Coda”, którą napisał na potrzeby „Burzy” w ostatniej chwili, gdyż Taylor po skończeniu filmu uznała, iż bez ostatniego monologu Prospera, który posłużył jako tekst do tej pieśni, będzie on niepełny. Reżyserka opowiadała o oglądaniu „Across the Universe”, musicalu z piosenkami Beatlesów, w towarzystwie Paula McCartneya (co było bardzo stresujące), a także Yoko Ono (i jej prawników). Gości udało się także namówić do powiedzenia kilku słów na temat przyszłych planów (z czego Goldenthal lekko zażartował, mówiąc, iż nie ma przyszłości, jutra i że najlepiej skupować nieruchomości już teraz, przed końcem świata). Aktualnie pracują nad musicalem, do którego wspólnie piszą piosenki. Taymor mówiła także o pragnieniu przeniesienia na ekran sztuki „Juan Darien”, którą niegdyś wystawiała w teatrze.
Fascynującym było słuchać o współpracy Taylor i Goldethala przy najrozmaitszych, nie tylko filmowych, projektach. Obydwoje potrafili mówić o swojej pracy ciekawie, a zarazem z wielką sympatią i życzliwością do słuchaczy. Często upewniali się, czy widownia rozumie jakiś termin, którym się posługują lub zna fabułę produkcji, o której mówią. Najciekawsza była jednak obserwacja ich wzajemnych relacji, sposobu, w jaki ze sobą rozmawiają i elementów, na które zwracają uwagę. Była w tym nieuchwytna nić wzajemnego, głębokiego porozumienia. Wiele na tym spotkaniu o sztuce współpracy zostało powiedziane, lecz jej tajemniczego klucza nie da się wyrazić słowami. Na szczęście publiczność otrzymała szansę i przywilej go zobaczyć.
Tekst: Jan Bliźniak
Pachnidło: Historia Mordercy
Tym razem to nie finał, ale otwarcie FMF-u stanęło pod znakiem symultanicznego wykonania muzyki pod filmowy obraz. Wybór organizatorów padł na „Pachnidło”, które gościło już na drugiej edycji festiwalu, w skromniejszej, koncertowej formie. Mając w pamięci piękne wykonanie tej muzyki (wtedy jeszcze na krakowskich Błoniach), z zadowoleniem przyjąłem wiadomość, że to właśnie dzieło Toma Tykwera, Reinholda Heila i Johnny’ego Klimka zastąpi nam w programie „Piratów z Karaibów”. Chociaż zeszłoroczny koncert „Klątwy Czarnej Perły” pozytywnie mnie zaskoczył, to jednak muzyka z drugiej części, nieważne jak dobrze zagrana, swą topornością prawdopodobnie wsadziłaby mnie na koncercie w ‘skrzynię umarlaka’. Zadziałało tu więc stare porzekadło: „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” i finansowe problemy KBF-u, które nie pozwoliły na kontynuację serii Disneya, przełożyły się na koncert muzyki o niebo lepszej. „Pachnidło” już teraz bowiem może być bez wątpienia nazwane perłą muzyki filmowej XXI wieku – o dokonaniu tria Niemców po prostu nie sposób napisać złego słowa. O dziwo jednak, nie przekłada się to na wrażenie, jakie zrobił koncert inaugurujący tegoroczny FMF.
Z pewnością nie jest temu winna jakość muzyki i wykonania. Część artystów była już z materiałem obeznana (Sinfonietta Cracovia i sopranistka, Karolina Gorgol odegrali koncert przed trzema laty), przygotowanie pozostałych jak zwykle nie pozostawiało nic do życzenia, a Ludwig Wicki – który w zeszłym roku odpoczywał po trzech latach machania za kokpitem rękami, jak koliber – bez problemu poradził sobie z materiałem, przy którym mógł zrelaksować się, niczym mewa szybująca na wietrze. Problemem okazało się niespasowanie klimatu muzyki z konwencją tego rodzaju koncertu. Do tej pory wykonania symultaniczne FMF-u pokazały filmy szalenie popularne, z których muzykę zna i lubi po prostu każdy. Do tego były to widowiska, pod które powstała muzyka zróżnicowana, efektowna, melodyjna i pełna rozmachu. „Pachnidło” w żadnej mierze nie jest tego rodzaju produkcją, a muzyka, chociaż niezaprzeczalnie piękna, jest zbyt jednostajna i za mało efektowna, żeby utrzymać słuchacza w równie intensywnym wrażeniu przez ponad dwie godziny bez przerwy. Jej liryczny, kameralny wydźwięk nie pasuje po prostu do wydarzenia o takim rozmachu. To tak, jakby wsadzić silnik z Opla do Porsche – wsiadając do niego spodziewasz się wrażeń, których ukryty pod maską napęd nie jest w stanie zapewnić, więc czujesz niedosyt. Przy przejażdżce Oplem byłbyś za to w pełni usatysfakcjonowany, bo dostajesz dokładnie to, czego się spodziewałeś. Pomimo piękna i kunsztu wykonania, „Pachnidło” – które sprawdziło się przed trzema laty – okazało się tym razem silnikiem o zbyt małej mocy do rozpędzenia czwartkowego koncertu.
Tekst: Damian Słowioczek
Foto: Wojciech Wandzel
Wojciech Kilar. Uroczysta Gala z okazji 80. urodzin kompozytora.
O koncercie tym było głośno już w dniu ogłoszenia oficjalnego programu tegorocznego FMF. I tak, jak przed rokiem mieliśmy wielki koncert wielkiego kompozytora (Hisaishi), tak i tym razem szykowało nam się spore, kulturowe przeżycie. Wojciech Kilar – jeden z największych, jeśli nie największy polski kompozytor, znany i ceniony na całym świecie. Koncert na jego cześć z najlepszymi jego kompozycjami. To się nie mogło nie udać. A jednak…
Całość podzielono na dwie części. W pierwszej zagrano utwory z polskich produkcji, takie jak: „Zazdrość i medycyna”, „Iluminacja”, „Hipoteza”, „Kontrakt”, „Bilans Kwartalny”, „Trędowata”, „Smuga Cienia”, „Ziemia Obiecana” i „Kronika wypadków miłosnych”. Wieńczący ją „Polonez” z „Pana Tadeusza” symbolicznie zaznaczył swojskie, patriotyczne wręcz klimaty, na które postawili organizatorzy. Choć wiadomo, że krajowa twórczość Kilara jest równie wartościowa, co zagraniczna, to jednak takie rozłożenie sił nie pomogło w odbiorze koncertu – wręcz przeciwnie. Mimo, iż wszystkie te utwory były bardzo ładne, wręcz piękne, to jednak brak zróżnicowania sprawiał, że do hali ocynowni szybko wkroczyła monotonność i lekkie znużenie. Zabrakło w tej części jakiegoś mocniejszgo elementu, który wyrwałaby ospałą widownię z sielankowo-martyrologicznego letargu.
Tym bardziej podniosły się oczekiwania wobec drugiej, „obcej” części koncertu. Pojawienie się na scenie chóru było niczym dobry omen, zwiastujący tego bardziej mrocznego, epickiego Kilara, którego tak kochają miłośnicy muzyki filmowej w kraju i za granicą. I tak, otwierający tę część rewelacyjny „Vampire Hunters” z „Draculi” Francisa Forda Coppoli, zwiastował niesamowite przeżycia, które… niestety nie nastąpiły. Znów zawiódł dobór kompozycji, znowu postawiono na lirykę – zarówno z w/w filmu wampirycznego, jak i choćby z „Portretu Damy”, z którego otrzymaliśmy dwa utwory. Oczywiście były to piękne kompozycje, ale niczym nie wybijające się ponad, nieco zbyt melancholijny charakter całego koncertu. Trochę szkoda, że nie zdecydowano się na większy rozmach i na muzykę pokroju „König der letzten Tage”. Można sobie tylko pomarzyć lub obejrzeć na youtube, jak mogłoby wyglądać wykonanie na żywo „Glorii” z tej właśnie produkcji.
Nie mogło oczywiście zabraknąć utworów z filmów Romana Polańskiego, choć wizualizacji samego twórcy już nie było (zamiast tego jedynie krótka notka od reżysera). Usłyszeliśmy po jednym utworze z „Pianisty”, „Śmierć i dziewczyna” oraz „Dziewiątych wrót”. Szkoda tylko, że w przypadku tego ostatniego poprzestano jedynie na wspaniałej „Vocalise”, wykonanej przy tym naprawdę dobrze, a pominięto np. figlarny motyw „Corso”, czy też przepełnione posępnym chórem, inne utwory tej partytury. W wielkim finale – który dla wielu słuchaczy był prawdziwym zadośćuczynieniem – orkiestra zagrała jeszcze 20 minut materiału z „Draculi”, w tym także część muzyki nieobecnej na albumie. Dobór materiału był dobry, ale nie powalający. Trochę bezsensownie powtórzono „Vampire Hunters”, a poza genialnym „Storm” chór nie został w ogóle wyeksponowany, co pozostawiło spory niedosyt.
O ile jednak sama muzyka, choć źle dobrana, i jej wykonanie były klasą samą w sobie, o tyle oprawa wizualna i cała otoczka z nią związana, za którą odpowiadała m.in. TVP2 (retransmisja nastąpi 22 lipca o godz. 23.10 na tymże kanale) pozostawiała sporo do życzenia. Za bardzo odczuwalne było, że ma się do czynienia z benefisem „Dwójki”, aniżeli z międzynarodowym festiwalem muzyki filmowej. I nie chodzi tutaj o samą obecność Grażyny Torbickiej, której można było najmniej zarzucić, co o oprawę wydarzenia. Jak na urodzinowy koncert przystało, co jakiś czas na telebimie ukazywały się wypowiedzi osób współpracujących z kompozytorem (głównie Krzysztof Zanussi i Andrzej Wajda), którzy gratulowali i wychwalali jubilata. Swymi życzeniami i przemyśleniami dzielili się także znajdujący na koncercie goście – m.in. Grażyna Szapołowska i Jan A.P. Kaczmarek, który bardzo skromnie stwierdził, że jest „spadkobiercą twórczości Kilara”. Ten nadmiar życzeń sprawił jednak, że całość zrobiła się zbyt słodka i za długa – oczywiście kosztem repertuaru. Co gorsza, zagraniczni goście musieli być odrobinę skrępowani, gdyż nie postarano się o tłumaczenie.
Niestety, na tym nie koniec krytyki. Realizatorsko bowiem całe wydarzenie leżało. O ile w pierwszej części materiał filmowy i ujęcia z koncertu nieźle ze sobą współgrały, o tyle w drugiej odsłonie mieliśmy do czynienia z istnym chaosem, nad którym chyba nikt nie panował. Oszczędny materiał filmowy rzadko współgrał z granymi utworami, a operatorzy z dziwną lubością raczyli nas długimi widokami rusztowań i pustych przestrzeni hali ocynowni, gdzie odbywał się koncert. Z drugiej strony nadmierne oświetlenie sceny sprawiało, że i tak na telebimie mało co było widać, szczególnie przy fragmentach z „Draculi”, co mocno burzyło klimat. Taką muzykę do takiego filmu, najlepiej powinno wykonywać się przy blasku migoczących świec, a nie bijących po oczach reflektorach. To trugie pasuje raczej do koncertu Ozzy’ego Osbourne’a na różowej scenie, udekorowanej kwiatami i pluszowymi zabawkami (na szczęście takiego nie było).
Sam jubilat był na koncercie, chociaż można było odnieść wrażenie, że go nie ma. Zapewne ze względu na niedawną chorobę, jak i sam sposób bycia, Wojciech Kilar unikał kontaktu z prowadzącymi i publiką oraz nieco beznamiętnie przyjmował wygłaszane na jego cześć peany. Możemy tylko gdybać, jak odebrał sam koncert, z którego dość szybko się zmył. Suma sumarum nie wykorzystano w pełni bogatej twórczości Kilara, nie mieliśmy też do czynienia z wielkim, niezapomnianym koncertem i widowiskiem, które godnie uczciłoby 80-te urodziny wybitnego twórcy. Zagrany na bis utwór z „Zemsty” zresztą bardzo dobitnie i niczym klamra podsumował całą galę. Miało być wielkie wydarzenie kulturowe, a wyszło jak zawsze – swojsko, wręcz zaściankowo. Szkoda, wielka szkoda.
Tekst: Maciej Wawrzyniec Olech
Foto: Wojciech Wandzel
Obcy – Biomechaniczna Symfonia / Kino sztuki i krwi Elliota Goldenthala
Trzeci dzień festiwalu to wielki finał i koncert… a właściwie dwa koncerty, koło których nie można było przejść obojętnie i które wywołały bodaj największe emocje. Chodzi oczywiście o muzykę z serii o Obcym, jak i prace Elliota Goldenthala. Zarówno seria o niebezpiecznym xenomorphie, jak i twórczość związanego z nią kompozytora nie zalicza się do miłych, łatwych i przyjemnych. Stąd też koncert ten jeszcze na długo po zakończeniu wywoływał największe dyskusje – od zachwytów po skrajną krytykę. Jak było naprawdę, trudno jednoznacznie ocenić, tak samo, jak trudno jednoznacznie ocenić oba te elementy. Ale jedno jest pewne – był to niezwykły koncert, który zgromadził wyjątkowych gości, począwszy od samego kompozytora, jego żony, reżyserki Julie Taymor, a także Toma Tykwera, czy Krzysztofa Pendereckiego. Skoncentrujmy się najpierw na pierwszej części, czyli muzyce do serii o Obcym, pod batutą, jak zawsze energicznego, Diego Navarro.
Już sama lokalizacja – hala ocynowni – swoim industrialnym wyglądem okazała się idealnym miejscem na koncert i na tego typu muzykę. Nie należy też zapominać o ukazujących się co jakiś czas na telebimie pracach szwajcarskiego artysty H.R. Gigera (twórcy Obcego), które zachwycały i straszyły jednocześnie. Te wszystkie elementy dały świetne i klimatyczne kulisy muzyki, która przeniosła krakowską publiczność w inny, jakże ciekawy i niepokojący świat. Orkiestra zaczęła od utworów legendarnego Jerry’ego Goldsmitha z pierwszej cześci sagi. Wraz z pojawieniem się słynnego motywu, niejeden w hali poczuł dreszcze i zimny pot na czole. Zważywszy, że score Goldsmitha do łatwych w odbiorze nie należy, trzeba pochwalić jego przygotowanie i montaż, które sprawiły, że idealnie wypadł na tak dużej przestrzeni. Potem przyszła pora na Jamesa Hornera i jego bombastyczną muzykę z „Aliens”. I choć orkiestra zagrała tylko dwa kawałki: „Futile Escapre” i „Bishop Countdown”, to trzeba przyznać, że było to naprawdę mocne uderzenie. Nawet Diego Navarro nie wytrzymał dynamiki tych utworów i co jakiś czas zmuszony był ocierać twarz chusteczką. Cudownie było usłyszeć tę kwintesencję action score’u na żywo.
Gwoździem Symfonii była jednak muzyka Goldenthala z „Obcego 3”. W sumie orkiestra zagrała 20 minut materiału, który sam kompozytor wybrał z myślą o koncercie. Materiał wybrany, ale też i samo brzmienie było, można powiedzieć, wisienką na kosmicznym torcie. Niezwykłe, często awangardowe i postmodernistyczne nuty, do tego piękny, wręcz sakralny chór i wokaliza zamieniły halę ocynowni w świątynię kultu tajemniczej istoty. Takie utwory, jak „Agnus Dei”, „Lento”, czy finałowe „Adagio” wypadły fenomenalnie na żywo – ich niezwykłej mocy nie zdołały nawet zepsuć tragicznie dobrane fragmenty filmu, zapodane bez ładu i składu, często jedynie na parę sekund. I w sumie trochę szkoda, że po pięknym „Adagio”, które idealnie mogłoby zamknąć pierwszą część koncertu, zagrano jeszcze utwory z „Obcego: Przebudzenie” Johna Frizzella i „Obcy vs. Predator 2” Briana Tylera. I choć dwa kawałki Frizzella prezentowały się całkiem przyzwoicie, acz trochę sztampowo, to jednak po Goldsmithie, Hornerze i Goldenthalu wypadły po prostu blado. Natomiast „Requiem” Tylera było niczym innym, jak wielkim i zbędnym zagłuszaczem. Mimo to należy jak najbardziej pozytywnie ocenić ten niesamowity koncert, który zaserwował nam muzykę nie z tej Ziemi.
W drugiej części, poświęconej wyłącznie twórczości Goldenthala, ze wskazaniem na jego kolaborację z małżonką, wpadliśmy szybko w szpony wampirów. Na otwarcie przygotowano ponad 20 minut świetnie zmontowanego materiału ze słynnego „Wywiadu z wampirem”. Słuchając tej pięknej, gotyckiej i mrocznej muzyki znowu mogliśmy poczuć lęk i fascynację wampirami, które przez ostatnie lata, za sprawą pewnej serii filmów, mocno straciły na swym uroku. Następnie potężny chór, śpiewając epicko „Victorius Titus”, wprowadził nas w oryginalny świat „Tytusa Andronikusa”. Przy okazji część osób dowiedziało się, że ten rewelacyjny kawałek nie pochodzi jednak z filmu „300” i nie jest autorstwa Tylera Batesa. Podobnie, jak w przypadku „Obcego 3” i „Wywiadu z wampirem”, tak i tym razem wykonano blisko 20 minut, świetnie dobranego materiału, który zaprezentował wszystko to, co najlepsze w pracach Goldenthala – od świetnego klimatu, powiewu awangardy, a na strukturze kończąc. Samo zresztą „Finale” swym pięknem i potęgą niejednego potrafiło (wz)ruszyć.
Następnie przyszła pora na nagrodzoną Oscarem muzykę z „Fridy”. Aby oddać w pełni jej latynoski charakter do orkiestry dołączyli meksykańscy muzycy z gitarami. I choć praca to bardzo ładna i nie można odmówić jej uroku, to jednak wypadła najsłabiej ze wszystkich festiwalowych propozycji. Sporo w tym winy samego kompozytora, który jest najwyraźniej zbyt zakochany w materiale i nie potrafił wyciąć zeń odpowiedniej ilości reprezentatywnego materiału, przez co często kończyło się na mdłych, sennych i zaledwie minutowych kawałkach, które zostawiały sporo do życzenia. Tego typu muzyka nie nadaje się na wielki koncert i znacznie lepiej wypadłaby w bardziej kameralnym miejscu, aniżeli wielka hala pełna ludzi – w dodatku lekko już zmęczonych z uwagi na późną porę. Mimo wszystko o zawodzie nie można tu mówić. Szczególnie, że zarówno końcowa piosenka, jak i zaprezentowane na bis utwory z „Batmana i Robina”, od razu postawiły publikę na równe nogi i w pięknym, epickim stylu zakończyły zarówno ten koncert, jak i cały festiwal.
Trzeba przyznać, że organizatorzy postawili w tym roku na bardzo ambitną i odważną muzykę. Choć oprawa do Obcej serii i cała twórczość Goldenthala zalicza się do czołówki osiągnięć w muzyce filmowej, to nie jest ona łatwa w odbiorze i sporo wymaga od słuchacza. Dobitnie było to widać właśnie na sobotnim koncercie, podczas którego spora grupa publiczności zaczęła opuszczać halę na długo przed jego końcem, nawet jeszcze w trakcie muzyki do „Alien”. Przypuszczalnie skiksował tu trochę marketing, nie do końca wyjaśniający niedzielnym widzom i VIP-om, co dokładnie ich czeka. Ta skromna rysa na tym wydarzeniu nie zmienia jednak faktu, że była to najlepsza i najbardziej niezwykła (acz niepozbawiona wad) część tegorocznego festiwalu. Fenomenalny, niezwykły i jakże inny od reszty koncert godnie zamknął 5. Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie.
Tekst: Maciej Wawrzyniec Olech i Mefisto
Foto: Wojciech Wandzel
Alien Afterparty
Na zakończenie tegorocznego Festiwalu, organizatorzy postanowili zorganizować imprezę związaną nieco z wcześniejszym koncertem „Obcy – Biomechaniczna Symfonia”, tzw. „Alien Afterparty”. Odbyła się ona w jednym z klubów w samym centrum Krakowa. Niestety, wiązała się w nią jedna wielka niedogodność o nazwie: „Wstęp wolny”. Oczywiście nie byłoby w tym nic złego, gdyby tenże wstęp był dla osób uczestniczących w Festiwalu, w koncertach. Jednak zanim ludzie zdążyli dotrzeć z końca Nowej Huty (gdzie odbywały się koncerty) do centrum miasta, klub był już pełen młodzieży i innych osób chcących wykorzystać sobotni wieczór na zabawę. Tym samym tłok był taki, że trudno było wetknąć tam szpilkę, nie mówiąc o jakimkolwiek odprężeniu. Zresztą samo afterparty było raczej mało związane z muzyką filmową i serią „Obcy”. Fakt, na wielkim ekranie pojawiały się prace Gigera, ale połączone z muzyką techno traciły swój urok. W ogóle, poza nazwą „Alien Afterparty” nie różniło się od zwykłych imprez i dyskotek, jakie odbywają się na co dzień w Krakowie. Dlatego też wielu miłośników muzyki filmowej, przez wzgląd na brak klimatu oraz powietrza, powybierało inne lokale, aby świętować zakończenie festiwalu.
Tekst: Maciej Wawrzyniec Olech
Łukasz Waligórski
Tegoroczny Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie był wyjątkowy. Każdy kto w nim uczestniczył, doskonale zdawał sobie sprawę z okoliczności w jakich orgnizatorom przyszło programować i realizować 5 edycję tego niezwykłego wydarzenia. Dramatycznie obcięty budżet, błyskawiczne tempo pracy i ta bezkompromisowa ambicja tworzenia festiwalu na najwyższym poziomie… Cała Polska może zazdrościć Krakowowi Agaty Grabowieckiej i Roberta Piaskowskiego – głównych sprawców obecności FMF-u w tegorocznym kalendarzu najważniejszych wydarzeń muzyki filmowej. W tym miejscu ślę im również osobiste podziękowania i wyrazy uznania za podjęty wysiłek, okazaną życzliwość i wiarę w sens tego przedsięwzięcia. Dziękuję Wam.
W takich okolicznościach trudno oceniać to wydarzenie przez pryzmat własnych oczekiwań – często mocno wygórowanych. Poprzednie 4 edycje Festiwalu wykazywały tendecję wzrostową pod każdym względem – bogactwa programu, sławy gości, rozmachu realizacyjnego. Tegoroczny FMF tej tendecji nie utrzymał, ale nikt nie ma tego organizatorom za złe. Zresztą w jaki sposób przebić niesamowity koncert Joe Hisaishiego czy poruszający popis kunsztu Bartosza Chajdeckiego z ubiegłego roku? Pokaz „Pachnidła” z muzyką na żywo był wydarzeniem niecodziennym, hipnotyzującym i niezwykle odkrywczym. Urodzinowy koncert Wojciecha Kilara z pewnością poruszył niejednego słuchacza, choć niczym nowym nie zaskoczył. Z kolei finałowy koncert muzyki Elliota Goldenthala i sagi „Obcy” okazał się nieco rozczarowujący – głównie za sprawą przesympatycznego, choć niezbyt rozgarniętego dyrygenta Diego Navarro.
Prawdziwym sercem i duszą Festiwalu były jednak Akademie Festiwalowe, które jak zawsze były okazją do rozmów, spotkań i nauki. Na tym elemencie Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie nigdy się nie zawodłem – również w tym roku.
Mefisto
To nie był zły Festiwal. Ba! Z uwagi na jego zagrożenie nagłą śmiercią finansową, która była niemal pewna jeszcze na początku roku, była to zaskakująco bogata i pełna gwiazd edycja. Ale całość jako taka jednak nie porwała i nie wytrzymała porównania z wcześniejszymi odsłonami – zwłaszcza z tą z roku poprzedniego. Choć moje serce radowało się obecnością Elliota Goldenthala i jego muzyki, nóżka tupała na co drugim motywie autorstwa Wojciecha Kilara, a kolejny seans „Pachnidła”, tym razem z muzyką na żywo, był po prostu piękny, to jednak zabrakło mi w tym wszystkim tej odrobiny magii i uczucia obcowania z czymś naprawdę niezwykłym – tak, jak to miało miejsce na ubiegłorocznym koncercie Hisaishiego, czy też przy okazji „Władcy Pierścieni”.
Trudno jednak winić kogokolwiek za taki stan rzeczy – a już na pewno nie organizatorów, którzy zrobili co mogli i dosłownie w ostatniej chwili przygotowali naprawdę ciekawe, żróżnicowane i jakże oryginalne doznanie (które najbardziej cierpiało na brak reżyserii – na koncertach kamery latały jak chciały, głównie tam gdzie nie powinny). Potrosze wina leży w samej muzyce – tym razem znacznie bardziej wymagającej i, głównie w przypadku Goldenthala, mocno ekstrawaganckiej, a przez to raczej mało przyjaznej i atrakcyjnej dla przeciętnego słuchacza.
Ja na szczęście śmiem się uważać za melomana nieprzeciętnego, toteż narzekał nie będę. I choć po raz pierwszy zdarzyło mi się ziewać na wszystkich trzech koncertach (z całym szacunkiem dla ich twórców, ale „Pachnidło” znam na wylot, zresztą gościło już w Krakowie wcześniej; muzyka i program Kilara były ustawione pod linijkę, a „Frida” zwyczajnie usypiała), to cieszę się, iż 5-ta edycja FMF-u ostatecznie doszła do skutku i fajnie, że mogłem w niej uczestniczyć. Liczę jednak, że za rok będzie lepiej, Kraków zaserwuje prawdziwą bombę, a ja nie będę się mógł otrząsnąć z wrażeń…
Damian Słowioczek
Gdy ostatecznie ogłoszono, że V Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie jednak się odbędzie była to wielka ulga. Tysiące fanów, wykupując w tydzień niemalże wszystkie bilety, pokazało organizatorom, że warto było o FMF walczyć. Ci z kolei ponownie udowodnili, że rozumieją potrzeby i oczekiwania publiczności, po raz kolejny przygotowując zróżnicowany program imprezy. Mimo niezaprzeczalnego sukcesu tegorocznej edycji, muszę jednak stwierdzić, ze zabrakło koncertu, który pozwoliłby mi się poczuć uczestnikiem czegoś autentycznie niepowtarzalnego. „Pachnidło”, chociaż pieściło uszy, to nie miało w sobie wystarczająco energii, żeby udźwignąć monumentalny, ponad dwugodzinny koncert. Gala z okazji 80. urodzin Wojciecha Kilara również nie była porywająca, ale trzeba pochwalić w szczególności jej pierwszą część, w której mogliśmy usłyszeć te mniej znane dokonania kompozytora, które nieczęsto goszczą w salach koncertowych. Telewizyjną realizację, która za motyw przewodni obrała sobie sklepienie hali ocynowni ArcelorMittal trzeba skwitować uśmieszkiem i mieć nadzieję, że w wyemitowanym programie będzie się to prezentować lepiej. Prawdziwa szkoda, że Pan Kilar nie zechciał chociaż na chwilę wyjść na scenę. Myślę, że słabsze, niż można było się spodziewać, oklaski kończące koncert były wyrazem żalu publiczności, która poczuła się niewarta tego gestu ze strony artysty – dźwiękowcy z TVP będą więc musieli nieco podbić finalny aplauz.
Wygląda na to, że w pięć lat krakowski Festiwal tak wysoko podniósł sobie poprzeczkę, że przestało być oczywistym, iż każdy jego koncert wzbudza emocje odpowiedniego poziomu, by ją przeskoczyć. W tym roku przyszło mi na to czekać aż do finałowego, sobotniego koncertu. Kiedy w pierwszej jego części zabrzmiała „Symfonia biomechaniczna”, w końcu bez zawahania mogłem stwierdzić: „to jest to!”. Surowe wnętrze hali ocynowni oraz wyświetlane na ekranie grafiki H.R. Gigera dodały wydarzeniu jeszcze więcej dreszczyku. Tak, jakby ta muzyka czekała na to, żeby wybrzmieć w tym właśnie miejscu. W swojej dalszej części koncert nie był już w stanie utrzymać tego poziomu i zaczął się nieco dłużyć. Wciąż jednak okazał się najlepszym spośród tegorocznych, a tym samym godnym finałem piątego FMF-u.
Niech wszelkie utyskiwania nie będą odczytane jako brak wdzięczności – przeciwnie, to wyraz troski o rozwój Festiwalu, który z roku na rok słusznie zyskuje sobie coraz większy prestiż i uznanie na całym świecie. Niezmiennie pozostaje on największym w Polsce świętem dla fanów muzyki filmowej – wydarzeniem od i do którego liczą oni swój kalendarz.
Maciej Wawrzyniec Olech
Trudno jednoznacznie podsumować tegoroczny Festiwal Muzyki Filmowej. Na pewno nie był on najlepszym z tych jakie do tej pory się odbyły. Były momenty średnie, czy gorsze, ale też i takie, w których pięknie dawała o sobie znać magia muzyki filmowej. I dla tych momentów, dla tych chwil warto było znowu być zawitać na te kilka dni do Krakowa. Tym bardziej, że, jak wiadomo, tegoroczny festiwal był zagrożony i dla wielu było wręcz pewne, że się nie odbędzie. Tym bardziej trzeba docenić starania organizatorów, jak i tegoroczny program, który mimo finansowych problemów wcale nie sprawiał wrażenia drugiej kategorii. Zresztą sami zaproszeni goście sprawili, że Kraków ponownie stał się światowym centrum muzyki filmowej na te kilka dni.
Docenianie wysiłku i starań to jedno, jednak obiektywna ocena to drugie. Po tegorocznym festiwalu pozostaje jednak pewien niedosyt, wręcz zawód. Wielce zapowiadany koncert z okazji 80-tych urodzin Wojciecha Kilara okazał się być kiczowatą i nieco zaściankową laurką, niegodną tak wielkiego kompozytora. Podobnie i otwierający festiwal koncert symultatywny do „Pachnidła” Toma Tykwera. Choć muzyka to bardzo ładna i wykonana bez zarzutu, to nie wiem czy był to trafny wybór na taki właśnie koncert. Score ten jest jednak zbyt jednostajny i za mało zróżnicowany, by grać go przez ponad dwie godziny. I choć można krytykować zeszłorocznych „Piratów z Karaibów”, to jednak bardziej nadają się oni na takie koncerty.
Być może to zbyt mocne słowo, ale pewien żal można mieć też odnośnie festiwalowych akademii. Nie chodzi tutaj o ich tematykę, przygotowanie, czy złą lokalizację, gdyż Kino Pod Baranami to jedno z lepszych miejsc w Krakowie. Żal, że w tych spotkaniach nazywanymi „panelami dyskusyjnymi” zabrakło miejsca na prawdziwą dyskusję. Rozmawiali ze sobą tylko zaproszeni goście, zaś zebrani na sali słuchacze nie mieli wielu okazji do zadawania pytań, nie mogli wdać się w polemikę z tym co usłyszeli. A powodów ku temu było sporo.
Generalnie 5 FMF można by uznać za słaby, lub co najwyżej średni, gdyby nie obecność Elliota Goldenthala. Niezapomniany koncert z jego muzyką, jak i z serii „Obcy”, niezapomniane też panele z udziałem Elliota i jego partnerki, Julie Taymor, były po prostu świetne. Nie dość, że można było się na nich dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy, to jeszcze amerykański kompozytor zabijał wszystkich swoim specyficznym poczuciem humoru i nie unikał kontaktu z fanami, a wręcz przeciwnie – cierpliwie wysłuchiwał ich pytań i podpisywał płyty.
Niestety, o ile ostatni dzień zaoferował najlepszy koncert, który mnie osobiście podobał się nawet bardziej od zeszłorocznego Joe Hisaisiego, o tyle specyficzna, wymagająca muzyka „Obcego” i Goldenthala nie spodobała się wszystkim, co było widać po sporej liczbie osób wychodzących w trakcie koncertu. Zachowanie to świadczyło jednak o braku elementarnej kultury u niektórych osób, aniżeli jakości muzyki jaką dane nam było usłyszeć. Co więcej, moim zdaniem koncert „Obcego” i Goldenthala uratował tegoroczny festiwal i sprawił, że teraz pisząc to podsumowanie mogę bardzo miło wspominać chwile spędzone w Krakowie. Oby za rok było ich, tak jak podczas ostatniego dnia, jeszcze więcej.
Jan Bliźniak
Tegoroczny Festiwal Muzyki Filmowej w Krakowie pozostawił mnie z mieszanymi uczuciami. Koncerty wydały mi się nudne i nieatrakcyjne. Dominowała na nich trudna, ciężka muzyka, mocno związana z obrazem, a zatem nieszczególnie nadająca się na koncertowe widowisko. Zaprezentowanie „Pachnidła” z muzyką na żywo uważam za pomysł chybiony – jego ścieżka dźwiękowa nie jest bowiem w kontekście całego filmu na tyle urozmaicona i interesująca, by udźwignąć tego rodzaju formę. Zdominowanie koncertu poświęconego Wojciechowi Kilarowi przez „Drakulę” wydawało mi się niepotrzebnym leczeniem kompleksu wynikającego z faktu, że ten wybitny kompozytor nigdy wielkiej kariery w Los Angeles nie zrobił. Wreszcie nieprzyjemne zmierzenie się z muzyczną odsłoną sagi o Obcym, płynnie przechodzące w koncert poświęcony Goldenthalowi, to zaskakująca próba zaprezentowania publiczności bardzo hermetycznej, eksperymentalnej muzyki. Zaskakująca była obecność krótkich, jakby żywcem wyciągniętych z filmu utworów. Podczas jednego ze spotkań, Łukasz Wudarski wspominał, że takie wydarzenia, jak krakowski FMF podają muzykę filmową zapakowaną w kolorowy papier. Sądzę, iż muzyka filmowa jest na dobrą sprawę łatwa i przyjazna w odbiorze, ale ma też i tą mniej przyjemną twarz wynikającą z faktu, że w swej istocie nie jest tworem autonomicznym. Tego „żywego mięsa” muzyki filmowej nie lubią ani jej miłośnicy, ani niedzielni słuchacze, bo jest po prostu nużące i nigdy nie powinno być prezentowane na koncertach.
Z drugiej strony bardzo ciekawe były w tym roku Akademie Festiwalowe. Wrażenie robi lista zaproszonych gości. Cieszy także odejście od przesadnie komercyjnych „Piratów z Karaibów”, a także silny polski akcent. FMF zaczyna być dojrzałym festiwalem, który odnalazł już swoje miejsce i sposób kształtowania repertuaru. Może więc nie powinno się przesadnie narzekać na, mimo obiecującego repertuaru, słabsze w tym roku koncerty? Przecież trudno, żeby co roku w Krakowie gościło wydarzenie na miarę pokazu „Władcy Pierścieni”, czy wizyty Joe Hisaishiego. Na pewno jednak FMF stracił już urok nowości, więc jego organizatorzy muszą wymyśleć nowe sposoby na podniesienie jego atrakcyjności.
Cieszy jednak fakt, że festiwal, mimo różnych perypetii, się odbył. Zamieszanie z początku roku uczyniło z niego jednak polityczne narzędzie władz miasta. Pierwszy raz tak aktywnie się weń włączyły. Na festiwalową scenę wchodzili prezydent Krakowa, Jacek Majchorwski i wiceprezydent, Magdalena Sroka, co budziło mój niepokój. Klimat wokół obecnych władz miasta oraz organizatora FMF, Krakowskiego Biura Festiwalowego nie jest ostatnio najlepszy. Jeśli władze miasta uczyniły kulturę swoim statkiem, to czy nie utoną razem z nią? Przyszłego roku należy więc wyczekiwać nie tylko z nadzieją, ale i z niepokojem.
0 komentarzy