Sezon nagród w pełni – jego kulminację tradycyjnie stanowią nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej, Złote Rycerze, potocznie nazywane Oscarami. Pod koniec lutego przyznane zostaną już po raz 88. A my tymczasem pokusimy się o analizę kategorii muzycznej jedenasty raz z rzędu. Nasze dotychczasowe prognozy często były równie skuteczne, co błędne, gdyż AMPAS jest pod tym względem mocno nieprzewidywalny. Niemniej to nadal fajna zabawa, zatem wróżenie z nut czas zacząć.
Z pewnością można żałować, że kilka tytułów – jak co roku właściwie – odpadło z „finału” z powodów technicznych lub słabej reklamy. Nie załapał się zatem do stawki zarówno taki pewnik, jak Alexandre Desplat, co lokalni ulubieńcy pokroju Danny’ego Elfmana i Michaela Giacchino. Dziwić może też brak pośmiertnego wyróźnienia dla Jamesa Hornera, co z pewnością byłoby właściwym, a już na pewno pięknym gestem ze strony Hollywoodu, zważywszy, że kompozytor ten zdołał stworzyć kilka naprawdę dobrych ilustracji w roku ubiegłym. Wielkimi nieobecnymi są również Patrick Doyle, Daniel Pemberton, Brian Tyler, Howard Shore, Theodore Shapiro, Michael Brook, Alan Silvestri czy w końcu zyskujący sobie coraz większą popularność Tom Holkenborg a.k.a. Junkie XL. Wszyscy oni nie stworzyli co prawda arcydzieł, ale ścieżki, które albo w jakiś sposób wyróżniały się na tle innych, albo powstały do ważnych tytułów sezonu, z których część walczy o Oscary w najważniejszych kategoriach. Nie ma co jednak płakać nad rozlanym mlekiem, trzeba cieszyć się z tego, co jest. A jest dobrze.
Tegoroczni laureaci – bo czy zdobędą statuetkę, czy obejdą się smakiem, nie zmienia faktu, iż już zostali w jakiś sposób wyróżnieni – są nad wyraz mocną stawką. W większości starzy wyjadacze, z których każdy ma swoje racje i równie duże szanse. Co ciekawe, odpowiadają oni za nienaganne i niebanalne, ale generalnie dość standardowe ścieżki dźwiękowe, które raczej nie zapiszą się złotymi zgłoskami w historii kina. Czyni to finalny wybór zarówno trudny do przewidzenia, jak i, niezależnie od zwycięzcy, satysfakcjonujący. W jakimś stopniu każdy z panów (no właśnie, co to za seksizm, gdzie są drogie panie?) zasługuje bowiem na wygraną. Obojętnie, który z nich będzie górą, fani powinni być ukontentowani.
Ale po kolei. I alfabetycznie.
_______________
„Bridge of Spies” – Thomas Newman
To był pracowity, zróżnicowany rok dla Newmana, czego zwieńczeniem ta oto, już 13. w karierze nominacja. Fakt nie posiadania przezeń jeszcze ani jednej statuetki – zwłaszcza na tle bogatego dorobku ojca (9 Oscarów na 43 nominacje) oraz brata (2 na 20) – wespół z pewnym prestiżem, jaki zawsze roztacza wokół siebie kino Stevena Spielberga, mogą okazać się tu kluczowe. Dodać należy do tego jeszcze, że Newman zastąpił na kompozytorskim stołku samego Johna Williamsa, z którym zresztą rywalizuje o nagrodę. Ten ewenement również z pewnością nie umknie uwadze Akademii.
Inna sprawa, iż newmanowska kompozycja w filmie dopiero w finale wydatnie zaznacza się w świadomości widza, i czyni to w stylu typowym dla… Williamsa właśnie. A biorąc pod uwagę, iż większość szacownego gremium ocenia muzykę jedynie na podstawie wyniesionego z seansu wrażenia (w sumie słusznie), nie zaprzątając sobie głowy rozsyłanymi na tą okazję promosami, może to nie wystarczyć, by tym razem Thomas w końcu otrzymał Złotego Rycerza. Jego szanse przekreśla także dotychczasowy brak branżowych wyróżnień za daną partyturę (z bardziej prestiżowych jedynie nominacja do brytyjskich BAFTA).
Lecz z drugiej strony film zbiera całkiem niezłe opinie, swoje zarobił, jest solidnie lobbowany i ma na koncie także pięć innych nominacji, zatem Oscar dla Newmana może być w najgorszym wypadku osłodą na porażki w innych kategoriach. I przy okazji swoistą nawiązką za całokształt twórczości, co Akademia ma w zwyczaju czasem robić, acz niekoniecznie w dziedzinie muzyki. Jakby nie było, choć Newman nie jest moim tegorocznym faworytem, jego pozycja wydaje się być silna i ani bym się nie zdziwił, ani nie zmartwił, gdyby to do niego powędrowała ostatecznie najbardziej pożądana nagroda przemysłu filmowego A.D. 2016.
_______________
„Carol” – Carter Burwell
Burwell jest w bardzo podobnej sytuacji do poprzednika, bowiem i on ma za sobą udane 12 miesięcy, podczas których wysmażył aż pięć ścieżek dźwiękowych. Spośród nich najwięcej szumu wywołała właśnie „Carol”, acz głównie ze względu na tematykę filmu, silnie faworyzowaną przez środowiska LGBT. Co ciekawe, produkcja ta również zdobyła sześć oscarowych nominacji w bardzo podobnych kategoriach. Nagrodzenie muzyki może więc i tutaj stanowić „nagrodę pocieszenia”. Nie bez znaczenia jest również, że i Burwell nie doczekał się do tej pory Oscara. Co więcej, to pierwsza jego nominacja w ogóle! Argument za wyróżnieniem jego dotychczasowego dorobku pod płaszczykiem tej konkretnej ścieżki także i tutaj ma sens – zwłaszcza, że kompozytor cieszy się dużym szacunkiem w branży, a jego długoletnia współpraca z braćmi Coen z pewnością musi coś znaczyć.
Inna sprawa, że maestro przegrał już batalię o Złotego Globa, a poza tym kompozycja do „Carol” raczej nie przoduje w kuluarowych statystykach. Jest też dość przeciętną, by nie powiedzieć najsłabszą ilustracją w tym gronie – to taki przyjemny snuj o typowo dramatycznym sznycie. Muzyka nieinwazyjna, bardzo delikatnie grająca na emocjach, pozbawiona większej charyzmy i jakiegoś haka na odbiorcę. Szybko rozchodzi się po kościach, nawet jeśli ładnie podkreśla ekranowy romans. I choć nie takie „błahe” ścieżki Akademia już nagradzała, tym razem może spasować.
Bardzo prawdopodobne także, że Burwell zostanie pominięty na poczet kolejnego rozdania. Lada chwila na ekrany amerykańskich kin wchodzą dwa inne filmy z jego muzyką, z czego jeden to znowu przepełniona gwiazdami produkcja braci Coen, która ma spore szanse na zabłyszczenie na gali za rok. Mimo wszystko nie skreślałbym ewentualnej wygranej – w moim mniemaniu Burwell ma na nią równie duże szanse, co Newman, a ostatecznie przeważyć może wspomniana tematyka lesbijska, która jest zdecydowanie bardziej na czasie, niż historyczny „Most szpiegów”. Suma sumarum ten typ także jest mi raczej obojętny, ale jeśli wygra, to tylko się uśmiechnę, bo Burwella lubię – nawet jeśli niekoniecznie w takim wydaniu.
_______________
„The Hateful Eight” – Ennio Morricone
Włoski maestro powraca na salony hollywood po dobrych 15 latach absencji – i od razu trafia do kina Quentina Tarantino; do westernu, z którym jest nierozerwalnie kojarzony. Przynosi mu to trzecią statuetkę Złotego Globa i szóstą nominację do Oscara. I to właśnie wszystkie te czynniki czynią zeń najpoważniejszego kandydata na bohatera wieczoru. Raz, że Amerykanie w końcu nie pozwolą mu odejść z pustymi rękoma, jak to czynili w przeszłości. Dwa, że zarówno film zbiera dobrą prasę i ma rzetelną reklamę, a i osoba QT cieszy się estymą wśród elit amerykańskiego przemysłu filmowego. Trzy, iż muzyka Ennio sama w sobie jest chwalona i, co ważniejsze, zauważalna w filmie od pierwszych ujęć.
Nie dziwi zatem, że nazwisko kompozytora z Italii przewija się przez większość list krytyków i zgarnia kolejne nominacje do pomniejszych wyróżnień. Na dobrą sprawę nie zdziwiłbym się, gdyby odpowiednio podpisany Oscar za najlepszą muzykę leżał już sobie w sejfie. I jeśli to właśnie Morricone wyjdzie na scenę w niedzielny wieczór 28 lutego, to spodziewam się podobnych owacji na stojąco, co parę lat temu, kiedy otrzymywał z rąk Clinta Eastwooda honorową statuetkę za całokształt twórczości.
No właśnie. Fakt, że relatywnie niedawno Akademia „ozłociła” wielkiego Ennia, jako jedyny może stać na przeszkodzie, by wspomniane oklaski skierowane zostały finalnie do kogoś innego. Również mała liczba innych nominacji dla filmu pozwala na lekką rezerwę. Niemniej to detale, które nie powinny mieć aż tak wielkiego wpływu na ostateczny werdykt. Osobiście Morricone nie porwał mnie swoją pracą, lecz muszę mu oddać bezbłędne oddziaływanie w filmie i przyznam, że na chwilę obecną jest on, o ile nie murowanym, to najpewniejszym nazwiskiem w swojej kategorii. Oczywiście ucieszy mnie jego wygrana. A gdyby doń jednak nie doszło, to nie będę żałował. Ale i poważnie się zdziwię takim rozwojem wydarzeń.
_______________
„Sicario” – Jóhann Jóhannsson
Ze wszystkich pięciu panów potężny Islandczyk ma najkrótszy staż w Ameryce. A jednak zdołał już wygrać Złoty Glob i zaliczyć drugą oscarową nominację pod rząd. To robi wrażenie, podobnie, jak robi je muzyka artysty oraz różnorodność stylistyczna kolejnych prac. Rok temu Jóhannsson wyróżniony został za przyjemny, uroczy score do filmu biograficznego. Teraz AMPAS docenił jego dokładne przeciwieństwo – ilustrację mroczną, posępną, nieprzyjemną, jaka powstała do twardego thrillera, w którym nie ma miejsca na kompromisy. Te dwie rzeczy – siła oddziaływania ścieżki dźwiękowej, która naprawdę solidnie zaznacza się na ekranie oraz stosunkowo świeży, oryginalny głos twórcy zza oceanu, którego warto byłoby „udomowić” – to główne karty przetargowe kompozytora.
Niestety, film zdaje się być najmniej liczącym się tytułem w oscarowym wyścigu. Jedynie trzy nominacje w kategoriach technicznych oraz niepopularny, brutalny temat i wysoka kategoria wiekowa, które nie pomogły mu w kinowych kasach sprawiają, iż Jóhannsson wydaje się być bez szans w starciu z kolegami. Owszem, jego nazwisko przewija się dość często w nominacjach poszczególnych stowarzyszeń krytyków, lecz i tak zostaje daleko w tyle za Morricone. Niezbyt znajome, zimne oblicze skandynawskiego przybysza także, podejrzewam, nie pomoże mu w zdobyciu odpowiedniej ilości głosów.Niemniej nic nie stoi na przeszkodzie, by to właśnie Jóhannsson został czarnym koniem nadchodzącej ceremonii – wszak nie takie niespodzianki już widzieliśmy, nie takich Goliatów nikomu nieznane Dawidy pokonywały w dotychczasowej historii Oscarów. I choć to właśnie „Sicario” zrobiło na mnie największe wrażenie spośród nominowanych, a co za tym idzie najbardziej bym ucieszył się właśnie z jego zwycięstwa, to jednak osobiście nie stawiałbym na to dużych pieniędzy. Lepiej kupić sobie za nie płytę z tym soundtrackiem.
_______________
„Star Wars: The Force Awakens” – John Williams
Jak to się mówi „last but not least”, czyli największa legenda tegorocznego zestawienia. Dla Johna Williamsa powrót do gwiezdnej sagi to równocześnie aż 50. nominacja do tej nagrody (!!). W tym tkwi zarówno jego największa siła, jak i najpoważniejsza słabość. Obie te okazje stanowią doskonałą wymówkę, by znów nagrodzić Big Johna złotem – szczególnie zważywszy na zaawansowany wiek kompozytora, dla którego może to być ostatnia szansa powiększenia swojej pokaźnej kolekcji statuetek (oby nie!). Byłaby to ładna klamerka także dla serii tych filmów oraz ładny ukłon w stronę fanów, którzy zostawili w kasach kin dosłownie galaktyczną ilość gotówki. Najnowsze Star Warsy nie są już co prawda tą samą świeżością oraz nie liczą się w najważniejszych kategoriach, ale wciąż stanowią pewien fenomen, a kilka z pięciu nominacji technicznych przypuszczalnie zamieni się w statuetkę i Williams może odebrać właśnie jedną z nich.
Akademia może jednakże stwierdzić, iż te dotychczasowe pięć Oscarów Johnowi absolutnie wystarczy. Choć nadal kompozytor niemal rokrocznie otrzymuje za coś nominację, lata świetności, w których rozpalał wyobraźnię ma już za sobą (ostatni raz nagrodzono go ponad 20 lat temu, za „Listę Schindlera”). Fani sagi to także nie krytycy, a ci w większości albo kręcą nosem na kosmiczną ścieżkę maestro albo pomijają ją w swoich podsumowaniach, co znacząco osłabia jej pozycję – choć wątpię, by sam zainteresowany by się tym jakkolwiek przejmował.
Tak czy siak jest on kolejnym wielkim nazwiskiem wśród nominowanych, którzy mogą otrzymać nagrodę „za zasługi” – wszak te 20 lat wespół z 84 wiosnami na karku mistrza to nie w kij dmuchał i szacowne gremium może swierdzić, że to idealny moment, by przywrócić blask staremu przyjacielowi. Nie zdziwiłbym się takiemu wyborowi, nawet jeśli w pierwszej chwili przeczy zdrowemu rozsądkowi. Nie żałowałbym również takowej decyzji, gdyż wielkość Williamsa jest faktem, z jakim się nie dyskutuje, a jego ilustracja podobała mi się, pomimo drobnych minusów. Jeśli zatem ktoś miałby znowu „odebrać” Oscara Morricone, to tylko on – Williams, John. Jak będzie faktycznie, przekonamy się już niedługo…
_______________
Na koniec warto poświęcić jeszcze parę słów piosenkom, które – przynajmniej u mnie – wywołują o wiele więcej kontrowersji. I tak mamy w stawce „Writing’s On The Wall” ze „Spectre”, „Simple Song #3” z „Youth”, „Earned It” z „Fifty Shades of Grey”, „Til It Happens to You” z mało znanego u nas „The Hunting Ground” oraz „Manta Ray” z równie popularnego „Racing Extinction”. I trudno nie oprzeć się wrażeniu, iż każda z nich została wybrana przez wzgląd na tematykę i filmy, które reprezentują, a nie ich faktyczną jakość.
Działają zatem ponownie wpływy LGBT, bo jak inaczej można uwarunkować mierny twór Sama Smitha, który już w dniu premiery spotkał się z miażdżącą krytyką? Nie pomaga też fakt, że reprezentuje on pierwszego agenta Jej Królewskiej Mości, bo i film zebrał raczej chłodne opinie, nie powtarzając sukcesu poprzednika. Niemniej podejrzewam, iż to właśnie ta piosenka ostatecznie wygra, bowiem z jakichś niewytłumaczalnych powodów, cieszy się dużym wzięciem kolejnych gremiów przyznających nagrody (Glob na koncie). Jej najpoważniejszym rywalem zdaje się być „Til It Happens to You” – znaczenie ma tu zarówno osoba Lady Gagi, która niedawno odebrała Złotego Globa za swoje aktorskie eksperymenty serialowe, jak i swoisty krzyk w drażniącej sprawie gwałtów na nieletnich, bo właśnie o tym opowiada dokument, do którego powstała.
Mainstream w najgorszym wydaniu reprezentuje z kolei „50 twarzy Greya”, czyli kiczowata adaptacja jeszcze bardziej kiczowatej książki. Abstrahując jednak od mierności samego filmu, otrzymał on całkiem niezły soundtrack. Dziwi zatem, że wybrano zeń mocno przeciętny twór R&B od The Weeknd. Owszem, spoglądając wstecz, łatwo dojść do wniosku, że już gorsze rzeczy wygrywały Oscary, co niejako podkreśla kompletne ignoranctwo członków Akademii w tej dziedzinie. Niemniej nawet Grey zasługiwał na lepszego wysłannika (Ellie Goulding chociażby). Szanse tego szczęśliwie oceniam na mierne. Podobnie jak smutny przebój „Manta Ray”, z innego dokumentu, tym razem o wymieraniu gatunków. On również szału nie robi w najmniejszym stopniu – wśród 74 branych pierwotnie pod uwagę piosenek był cały stos zdecydowanie lepszych nut i szkoda, że tutaj także zdecydowano się na depresyjne dźwięki, o jakich chce się czym prędzej zapomnieć, a nie nagradzać.
Sytuację ratuje nieco David Lang i jego „Prosta pieśń numer 3”, które stanowi jedyną nominację dla całkowicie (i bezpodstawnie) pominiętego w tym roku filmu Paola Sorrentino. I być może w tym tkwi jej główna siła. Sama piosenka jest trochę pretensjonalna, typowo artystyczna, zahaczająca o operę. Lecz z całego tego kramu tylko ona reprezentuje jakość godną prestiżowej nagrody. A solidne zakorzenienie w fabule filmu to kolejny atut, jaki może stawić czoła bondowskiemu „darciu kota”. Cudów bym się jednak nie spodziewał. Inna sprawa, że od ładnych paru lat jest to kategoria, która najbardziej po mnie spływa, co jest rezultatem zagrań pod publiczkę AMPASu. Jak mniemam i w tym roku pójdzie on podobną drogą. Najwyraźniej czasy, w których osobowości pokroju Alana Menkena miały do powiedzenia coś mądrego i potrafiły ubrać to w zjadliwą otoczkę mamy już za sobą. Szkoda.
0 komentarzy