MuzykaFilmowa.pl: Cieszymy się bardzo, że dał pan nam szansę na zadanie kilku pytań odnośnie pańskiej pracy. Proszę powiedzieć, jak został Pan kompozytorem filmowym?
John Murphy: Grywałem w wielu najgorszych brytyjskich zespołach lat 80 i nie mogłem już znieść tournee i piosenkarzy. Tak więc, w młodym wieku 25 lat postanowiłem, że chcę pisać muzykę do filmów. Zrezygnowałem więc z bycia muzykiem sesyjnym. Głodowałem przez następne pół roku. Potem dostałem szansę napisania paru piosenek do skromnej, niezależnej produkcji brytyjskiej („Leon the Pig Farmer”) i dosłownie rzuciłem się na to. Film otrzymał parę nagród w Europie, ja także dostałem niewielkie wyróżnienia, ale pokochałem to. I już nie było odwrotu.
Muzyka filmowa bardzo zmieniła się przez ostatnie 20 lat. Nastał trend, w którym porzuca się melodyjność prostych, ale mocnych tematów przewodnich na rzecz ambientu i minimalizmu, które to zyskują coraz więcej zwolenników. Co Pan myśli o tych zmianach?
Myślę że to naprawdę szkoda. Dla mnie muzyka filmowa to właśnie proste, silne tematy. I staram się o nie we wszystkich swoich filmach. Ale zgodzę się…co się stało z Ennio? I z Nino Rotą? Myślę, że większość tego, co się dziś robi, to zwykłe pieprzenie. To nie jest żaden trend – po prostu nie jesteśmy już tak dobrzy.
Myślę że im większy jest film i większych zysków się po nim oczekuje, tym bardziej studio nie chce ryzykować z muzyką. Lepiej być ostrożnym niż później żałować. Chyba że jesteś jednym z wielkiej czwórki czy piątki największych kompozytorów, wtedy możesz liczyć na trochę więcej zaufania. Myślę że studia szczególnie denerwują się moją pracą, bo lubię stylizować swoją muzykę i eksperymentować z nią. To dlatego wolę pracować nad filmami niezależnymi, ale oczywiście muszę też robić większe obrazy żeby opłacić hipotekę.
Wydaje się, że ostatnio ma pan bardzo dobre relacje z Dannym Boyle – zilustrował pan 3 jego ostatnie filmy („28 Days Later”, „Millions” i „Sunshine”). Możemy liczyć na więcej czy zostanie tylko ta „trylogia”? Trudno pracowało się z Boylem czy też (co bardziej prawdopodobne) była to sama przyjemność?
iestety to już koniec. Poróżniliśmy się trochę (nadal nie wiem czemu). Ale jestem dumny ze wspólnej pracy. Bardzo dumny.
Jeszcze zanim skończyliśmy „Sunshine” to była przeważnie świetna zabawa i jednocześnie bardzo twórcza współpraca. On jest niesłychanie utalentowanym i szczerym reżyserem, ale też naprawdę miłym gościem. Nasze rozstanie to jedna z najsmutniejszych rzeczy jakie zdarzyły się w mojej karierze. Po prostu mnóstwo stresu, nieporozumień i presji po obu stronach, jeśli miałbym być szczery.
„Nagi Instynkt 2” – bardzo ryzykowny film do zilustrowania, szczególnie gdy Jerry „Legenda” Goldsmith zrobił pierwszą część. Jak poradził pan sobie z tym wyzwaniem?
Ha! Żałuję, że to zrobiłem! Pracowałem wcześniej z reżyserem Michaelem Caton-Jonesem (przy „City by the Sea” – przyp.), dla którego mam duży szacunek. Ale ten film nigdy nie miał być klasykiem. Mimo to miło było przearażnować część materiału Jerry’ego – to mi uzmysłowiło jak niezwykły on był.
Ostatnio zrobił pan jeszcze jeden trudny score – „Miami Vice”. Ponoć RZA napisał najpierw muzykę, ale potem zastąpili go pańską kompozycją, czy tak?
Nie. Nie. Nie. Kto to kurwa jest RZA?… Każdy pieprzony film, przy którym mam pracować, ma go już w spisie na IMDB. A on nawet nie spotkał Michaela Manna – możecie mi wierzyć!
Następnie Klaus Badelt i paru innych muzyków wkracza do akcji i w końcu zostaje tylko kilka pańskich utworów i masa piosenek…
95% faktycznej muzyki ilustracyjnej to moje dzieło. Michael Mann poprosił mnie w ostatniej chwili o zilustrowanie masy nowych scen, jakie wkleił do filmu, a zostało nam tylko 9 dni… Potem zmienił zdanie co do niektórych scen i spytał czy nie mam nic przeciwko, aby ktoś inny się z nimi uporał, żebym mógł pracować nad ważniejszymi rzeczami – oczywiście zgodziłem się!
Czy trudno było tworzyć muzykę w tym całym bałaganie?
Tak. Niemożliwie.
I co pan myśli o ostatecznym wyniku?
Muzyczny bałagan.
Widział pan w ogóle gotowy film?
Tak… bałagan. 80% mojej najlepszej pracy nigdy nie dostało się do filmu. To przypuszczalnie najniższy punkt mojej kariery. Ale wygląda na to, że dotrwanie do końca przy filmie Michaela Manna jest już najwyraźniej osiągnięciem.
Teraz mamy pytanie o „Millions” – naszym zdaniem jedną z lepszych pańskich prac.
Dzięki, zgadzam się z tą opinią.
Pośród piosenek znajduje się tam także ścieżka Vangelisa, która idealnie pasuje do pańskiej muzyki. Czy to właśnie Vangelis stanowił inspirację podczas prac nad tą partyturą czy też może coś innego?
Nie…nawet go nie słyszałem, aż do końca nagrań.
A propos inspiracji – jakiej muzyki słucha pan w wolnej chwili i jaka służy za natchnienie?
Obawiam się, że niewiele tego. Kocham Bacha, Pucciniego, Lennona, Boba Marleya i zespół Radiohead. Wszystko zależy od mojego nastroju.
A co z innymi kompozytorami? Lubi pan słuchać co mają do powiedzenia poprzez swoją muzykę czy też unika pan projektów innych osób?
Mój absolutny numer jeden to Ennio Morricone… także Bernard Herrmann. Potem jeszcze Max Steiner, Dimitri Tiomkin i Nino Rota. Poza tym zawsze uwielbiałem Johna Barry, Jerry’ego Golsmitha i Lalo Schiffrina. Z obecnie pracujących kompozytorów lubię Gabriela Yareda, Angelo Badalamenti, Howarda Shore, Clinta Mansella, Antonio Pinto, Kilara, Ishama, The Dust Brothers i Harry’ego Gregson-Williamsa. Niezbyt interesuje mnie muzyka Hansa Zimmera czy Jamesa Hornera… to tylko fajerwerki bez prawdziwych emocji.
Obserwując pańską karierę można powiedzieć, że jest pan bardziej niezależnym artystą…
Dziękuję – to najlepszy komplement, jaki otrzymałem od dłuższego czasu.
Ale z drugiej strony ma pan na swoim koncie kilka blockbusterów, szczególnie w ostatnich latach.
Przepraszam – mamy tu teraz parę spraw sądowych (osuwiska, w których straciliśmy dom) więc muszę jakoś chronić swoje dzieci.
Więc przy jakich produkcjach woli pan pracować?
Gdyby to ode mnie zależało, to robiłbym tylko przemyślane, niezależne filmy…ale na razie do tego nie dojdzie.
A co pan wie o Polsce? Zna pan jakichś polskich kompozytorów?
Oczywiście, ale dajcie mi pomyśleć. Nie chcę wymieniać oczywistych nazwisk. Prawdopodobnie jest kilku takich, których uwielbiam, ale nawet nie wiem, że pochodzą z Polski… Jan A.P. Kaczmarek – piękny score do „Marzyciela”. Naprawdę śliczny. Kilar Wojciech oczywiście. Krzystof Komeda – każdy, kto potrafi zmierzyć się z Romanem Polańskim i przy tym napisać taką muzykę, jest dla mnie kompozytorem najwyższej klasy. Wybaczcie, jeśli kogoś pominąłem, a nie powinienem, ale właśnie przeglądam moją listę ulubionych na iTunes w poszukiwaniu polskich nazwisk.
A co z przyszłością? Pracuje pan obecnie nad czymś ciekawym?
Waśnie zacząłem niesamowity film pt. „Crossing Over”, w którym grają Sean Penn i Harrison Ford…
Co chciałby pan robić za 5 lat?
Przejść na emeryturę i pobyć z moimi dziećmi.
Wolałby pan pokręcić się jeszcze przy większych projektach, jak „Miami Vice” czy „28 months later” (które na pewno kiedyś zrobią…) czy raczej popracować przy mniejszych filmach pokroju „Millions”?
Nie. Zawsze mniejsze filmy. Zawsze.
A może nie robi to panu różnicy, o ile scenariusz jest interesujący?
Scenariusz nie mówi aż tak wiele…Wiem to dopiero, gdy spotykam konkretne osoby.
Specjalne podziękowania dla Johna Murphy, CHarlotte Murphy oraz Howarda Price’a
Pytania zadawali: Łukasz Waligórski, Jacek 'Mefisto’ Lubiński
Tłumaczenie: Jacek 'Mefisto’ Lubiński
0 komentarzy