Z Johnem Lunnem spotkałem się w trakcie 8. Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie – niski, korpulentny, o przyjaznym sposobie bycia oraz pełen iście brytyjskiej mieszanki dowcipu i zdrowego rozsądku. Był trochę zmęczony, poprzedniego wieczoru brał udział w Międzynarodowej Gali Seriali, ale o muzyce mógłby rozmawiać godzinami, niezależnie od okoliczności
Jan Bliźniak: Podczas koncertu sam wykonał pan fortepianowe partie suity z serialu „Downton Abbey”. Jakie to było uczucie?
John Lunn: Kiedy pierwszy raz wkroczyłem na salę Kraków Areny, pomyślałem: „O, mój Boże! Ale ogrom!”. Początkowo trochę się denerwowałem, ale to mija, kiedy już się wejdzie na scenę. Kiedyś dużo grałem i wykonuję wszystkie partie fortepianu do serialu. Poza tym atmosfera była tak miła. Niezwykłe, że w trakcie koncertu kompozytorzy wykonywali swoje utwory. Z mojego doświadczenia wynika, że kompozytorzy często dyrygują, ale nie wykonują. Mnie to pozwoliło mocniej poczuć siłę tego wydarzenia, nie tylko dostarczyć swoją muzykę, ale faktycznie stać się częścią festiwalu.
Rzadko się zdarza, by temat z czołówki serialu można było usłyszeć w tak rozbudowanej wersji, jak w tej suicie. Kto wpadł na pomysł, by coś takiego stworzyć?
To była chyba wspólna decyzja. Zdecydowaliśmy się na wydanie płytowe muzyki i mieliśmy różne pomysły, żeby zrobić coś nieco innego na potrzeby krążka. Napisanie suity było też częścią promocji. Chodziło o taki utwór, który można zaprezentować w radiu.
Wkrótce napiszę kolejną suitę. Obecnie dostępne wydawnictwa z muzyką obejmują zaledwie dwa sezony. Wkrótce zaczynam pracę nad ostatnim, szóstym sezonem. Jesienią zamierzamy wyprodukować album, który będzie zawierał muzykę z całego serialu.
Będzie strasznie długi! (śmiech) Oczywiście nie będzie zawierał całej muzyki napisanej do „Downton Abbey”, tylko najważniejsze fragmenty, ale tak, może być długi. Zastanawiamy się, czy nie zrobić wydania dwupłytowego.
Jak zaczęła się pana przygoda z „Downton Abbey”? Czy zadzwonił do pana Julian Fellowes?
O nie, myślę, że Julian miał ostatnie słowo, kto ma się zająć muzyką, ale odezwał się do mnie Gareth Neame. Jest dyrektorem Carnival Pictures, które produkuje „Downton Abbey”, i obok Fellowesa stoi na czele całego projektu. Gareth pracował wcześniej dla BBC, gdzie ja zilustrowałem szereg produkcji kostiumowych, takich jak „Samotnia”, czy „Mała Dorrit”. Ścieżki dźwiękowe do tych seriali miały dość współczesny charakter, nie była to muzyka z epoki, a twórcy „Downton Abbey” byli dość pewni, że nie chcą właśnie muzyki z epoki per se. Tak więc Gareth zadzwonił do mnie i zapytał, czy byłbym zainteresowany, a ja odpowiedziałem: tak.
Co napisał pan na potrzeby „Downton Abbey” jako pierwsze? Czy była to muzyka z napisów początkowych?
W pierwszym odcinku nie ma specjalnej sekwencji do napisów początkowych, ale pierwszy utwór, który się tam pojawia jest ogromnie ważny. Zresztą do pewnego stopnia ten kawałek wszedł potem do czołówki serialu, która została już zmontowana specjalnie pod moją muzykę.
Utwór otwiera bardzo szybki rytm wystukiwany na fortepianie. Ilustruje on obraz jadącego pociągu, ale też podróż telegramu, informującego o śmierci dziedzica posiadłości w katastrofie Titanica. Zaglądamy do wnętrza wagonu kolejowego, gdzie siedzi samotny mężczyzna. Jeszcze nie wiemy, kim on jest. Wygląda na kogoś przed kim rysuje się niepewna przyszłość – to akcentują bardziej samotne, wyższe dźwięki fortepianu. Potem, gdy w fantastyczny sposób zostaje pokazana sama rezydencja – Downton Abbey, z nieco większym uniesieniem rozbrzmiewają smyczkowe frazy. W tym momencie harmonia osiąga niejako punkt kulminacyjny. Kiedy miałem to wszystko, w pewien sposób już wiedziałem, że tak będzie wyglądała ogromna część ścieżki dźwiękowej. A przecież te elementy znalazły się zaledwie w pierwszym utworze, stworzonym bezpośrednio pod obraz.
Muzyka do „Downton Abbey” jest bardzo romantyczna. Czy była to świadoma decyzja?
To się chyba po prostu stało. Co zabawne, początkowo cieszyłem się, że powstanie raczej coś w stylu „Prezydenckiego pokera”, który jest serialem znacznie bardziej politycznym. Spodziewałem się czegoś bardziej opartego na konflikcie między osobami z domu a służbą, ale „Downton Abbey” okazało się mieć inny charakter. Ten serial jest przede wszystkim o relacjach między ludźmi i muzyka naprawdę, w mojej opinii, nie wiążę się z pojedynczymi osobami, tylko właśnie z relacjami między nimi.
Jak na muzykę do serialu „Downton Abbey” ma duży rozmach.
To było bardzo ważne dla twórców serialu, żeby ścieżka dźwiękowa brzmiała bardziej jak muzyka do filmu kinowego. Jest więc bogata i przez to droga (śmiech). Tak, muzyka do „Downton Abbey” jest bardzo droga. Wykonują ją najlepsi muzycy w Londynie, korzystamy z najlepszych studiów nagrań. W Wielkiej Brytanii mamy zresztą tradycję korzystania z prawdziwych muzyków przy projektach. To też nie jest typ ścieżki dźwiękowej, którą można wykonać na komputerze. Ta muzyka byłaby zupełnie inna, gdybyśmy nie mieli takiego budżetu, jaki mamy. Jest to zresztą dość wyjątkowa sytuacja. Mam wielkie szczęście.
Gdzie szukał pan do niej inspiracji?
Słuchałem sporo angielskiej muzyki z tamtych czasów, którą zresztą już znałem, ale jestem wielkim fanem Philipa Glassa. Można to usłyszeć, w „Downton Abbey” pojawia się pewien rodzaj powtarzalności, choć nie używam tej samej metody, technik, co on. Ale prostota tego stylu dobrze zadziałała w serialu. W kompozycjach z epoki harmonia zmienia się zdecydowanie za szybko, jest zbyt dynamicznie. A harmonia w „Downton…” jest dość prosta. To mogłaby być piosenka Coldplay z orkiestrowymi instrumentami.
Zyskał pan klasyczne kompozytorskie wykształcenie, ale znana jest pańska fascynacja muzyką elektroniczną. Skąd się ona wzięła?
Z uniwersytetu właśnie. W Glasgow mieliśmy studio do muzyki elektronicznej, ogromne pomieszczenie. Było jednym z pierwszych w Wielkiej Brytanii. Potem rok spędziłem na stypendium na Massachusetts Institute of Technology. Uczyłem się zastosowania komputerów w muzyce. A gdy wróciłem, zajmowałem się muzyką pop, gdzie używaliśmy masy syntezatorów.
Jakieś dziesięć lat temu zauważyłem, że te rzeczy, nad którymi pracowałem jako student, powracają. W tamtym czasie używanie komputerów i technologii zdawało się tak proste, a jednocześnie zaczęło mnie nudzić. Wszyscy używali tych samych dźwięków, tej samej biblioteki sampli. Potem zacząłem dostrzegać muzykę takich twórców jak Radiohead i zacząłem się zastanawiać, jak uzyskali pewne brzmienia. Zacząłem z wolna kupować sprzęt. I w końcu wydałem na niego fortunę!
Teraz używam urządzenia zwanego modular synthesizer, korzystającego z formatu Eurorack. Jedyny problem polega na tym, że korzystanie z niego wymaga znacznie więcej wytrwałości niż w przypadku komputera. Nie możesz powtórzyć tego, co zrobiłeś, nic nie możesz zapisać, najdrobniejsza zmiana ustawień całkowicie zmienia brzmienie. Jest w tym coś ekscytującego. Często jak szukam szczególnego brzmienia, w żaden sposób się do tego nie przybliżam, ale w trakcie odkrywam coś, o czym zupełnie nie myślałem. Oczywiście nie korzystam z tego przy „Downton Abbey”. (śmiech)
A chciałby pan?
Bardzo, może w w finałowym kawałku do ostatniej serii jako żart.
Ostatnio wiele się mówi o renesansie produkcji telewizyjnych. Jak to wygląda z pana perspektywy? W Wielkiej Brytanii renesans telewizji trwa chyba od lat.
Tak, trwa z pewnością od ostatnich dziesięciu lat, a może i dłużej. W pewnym momencie, właśnie jakieś dziesięć lat temu, byłem dość przygnębiony. Pisałem wówczas dla wielu filmów, ale ich budżety spadały. Przy licznych produkcjach nie było pewności, czy powstaną czy nie. Pojawiały się opóźnienia. I tak, nieco przez przypadek, coraz częściej trafiałem do telewizji. Nagle pięć albo sześć lat temu uświadomiłem sobie: „Mój Boże, to jest miejsce, w którym warto być”. Nie zaplanowałem tego, po prostu tam wylądowałem.
Praca nad serialem jest przy tym bardzo angażująca niż przy filmie. Musi pan napisać znacznie więcej muzyki i przez kilka lat tkwić, robiąc właściwie to samo.
Akurat to lubię. Po końcu sezonu przez jakieś trzy-cztery miesiące zajmuję się czymś innym i gdy wracam, myślę, co mogłem zrobić lepiej. Jest szansa, żeby się poprawić. Miło jest naprawdę poznać materiał, czego na ogół nie da się zrobić, pisząc do filmu. Poza tym serial ma większą siłę oddziaływania. „Downton Abbey” jest pokazywane przez cały rok na całym świecie. Pewnie nawet teraz ktoś to gdzieś ogląda.
Gdyby miał pan wybrać jedną swoją ścieżkę dźwiękową, którą uważa pan za najbardziej udaną, co by to było?
Bardzo lubiłem pracę nad „Małą Dorrit”. To fantastyczna opowieść. Miałem szansę zilustrować niezwykle bogatą gamę emocji. Aktorstwo, reżyseria były wspaniałe. Możesz napisać świetną ścieżkę dźwiękową, ale jej odbiór bardzo zależy od obrazu i aktorstwa, a nieco mniej od jakości samej kompozcji. Aktorzy są w stanie sprawić, że zabrzmi dobrze i vice versa. W „Małej…” wszystko zdaje się doskonale łączyć. Ale uważam, że „Downton Abbey” jest równie dobre.
Czy jest jakiś gatunek filmu, do którego chciałby pan napisać muzykę?
Bardzo bym chciał skomponować coś do filmu noir, jak „Chinatown”.
Coś mrocznego?
Zgadza się, muzyce dobrze służy mrok. Ja się trochę męczę z komediami. Wolę jak muzyka, którą piszę, ma większą siłę oddziaływania. Ale do tej pory zrobiłem tak wiele różnych rzeczy, że nie wiem już, co jest właściwie „moją muzyką”. To jest trochę niepokojące. W zeszłym roku napisałem ścieżkę dźwiękową do filmu „Electricity”, która jest całkowicie elektroniczna, wciąż pracuję nad „Downton Abbey”. Kiedy jestem pozostawiony samemu sobie, z moimi narzędziami, nie jestem pewien, jaką muzykę faktycznie stworzę. To bardzo dziwne. Nie mówię, że nie jestem szczęśliwy, robiąc to, co robię. Po prostu nigdy nie sądziłem, że coś takiego mi się przytrafi. Nie wiem już, czy mam własny głos. Czy to, co mówię, ma w ogóle sens?
Tak, tylko gdzie musiałby pan trafić, by ten własny głos odnaleźć?
(westchnięcie) Nie mam pojęcia, nie wiem, gdzie by to mogło być.
0 komentarzy