Sequele, prequele, rebooty, remake’i… można się już w tym wszystkim pogubić – szczególnie, kiedy co drugi film wyświetlany w kinach należy do którejś z ww kategorii. W tych przynależnościach gubią się chyba powoli także i sami twórcy. Takie przynajmniej naszło mnie wrażenie po pierwszoklasowej, najnowszej odsłonie X-Menów, która choć oficjalnie jest zwykłą wariacją na temat, tudzież rebootem przygód mutantów, to jednak posiada w sobie zbyt wiele elementów wskazujących wyraźnie na prequel trylogii Singera. Elementy te mają co prawda uchodzić za zwykłe smaczki i mrugnięcia okiem do fanów, ale jest ich na tyle dużo, a przy tym są zbyt ważne i zbyt dokładne, by można je było zignorować. No i występują na wielu różnych płaszczyznach – w tym także i muzycznej.
Odpowiedzialny zań Henry Jackman, młodzik ze stajni Zimmera, który coraz śmielej poczyna sobie w branży, wykorzystał bowiem temat Michael Kamena z pierwszego filmu. I uczynił to aż dwukrotnie – raz w (nieobecnym na płycie) prologu, kopiującym niemal klatka po klatce scenę z produkcji Singera sprzed dekady, a drugi w krótkim “Mobilise For Russia” odnoszącym się do super-hiper odrzutowca wojskowego. I to właśnie podobne zabiegi sprawiają, że widz ma potem sieczkę w głowie. Abstrahując jednak od tej ciekawostki przyrodniczej, to trzeba przyznać, że Jackman poradził sobie całkiem nieźle, jak na pierwszy tak duży, samodzielnie zilustrowany blockbuster w karierze.
A przynajmniej dobrze – ba! wręcz rewelacyjnie – zaczął. Otwierający album utwór tytułowy nie jest może wielce oryginalny, ani też specjalnie wysublimowany, ale spełnia swe zadanie z nawiązką – mocna, heroiczno-patetyczna nuta świetnie sprawdza się jako wizytówka filmu i bez problemu wpada w ucho poza nim. Tym samym ewolucja zakończyła się, a fani mogą odetchnąć z ulgą – mutanci w końcu zyskali fanfary z prawdziwego zdarzenia! Nie mam co prawda nic do zarzucenia poprzednim czterem tematom, ale ani dostojny Ottman, ani lekko chaotyczny Powell, ani tym bardziej mocno stonowany Kamen i napuszony Gregson-Williams nie dali mi w tej kwestii tyle frajdy, co Jackman właśnie. Jego temat to bowiem czysty fun i power, jakim nie pogardziłby Pudzian przed kolejną walką. Nic więc dziwnego, że kompozytor przemieli go w całej partyturze jeszcze kilkukrotnie („Cerebro”, „X-Training”, „Let Battle Commence”…), choć oczywiście bez porównywalnego efektu.
Zresztą pozostała część pracy Jackmana już tak nie imponuje. Na godzinnym albumie znajdziemy jeszcze co prawda kilka perełek, jak np. znakomity „Sub Lift” z potężnymi chórami (szczególnie na dużym ekranie robiący piorunujące wrażenie) lub agresywny, mocno rockowy „Magneto” zamykający film/płytę, a stanowiący wariację tematu Erika Lehnsherra – na gitarę właśnie, która osiąga apogeum już w „Pain and Anger”, by później złowrogo i nieco leniwie sączyć się z głośników we fragmencie „Not That Sort Of Bank”, czy też, w nieco bardziej egzotycznej aranżacji, „Frankenstein's Monster”. Szkoda tylko, że poza fajnie podsycającym (muzycznie niespełnione) napięcie „True Colours” nie zostaje on zbyt zręcznie wyeksponowany w dalszej części płyty.
Płyty miejscami przebojowej, ale – powiedzmy sobie szczerze – ogólnie dość topornej i często nijakiej, w której poza dwoma ww tematami nie ma za bardzo na czym ucha zawiesić. Jest co prawda jakaś tam liryka („Would You Date Me?”, „To Beast Or Not To Beast”, „X-Men”), ale niezbyt emocjonalna i ledwie zauważalna. Jest też sporo akcji (w taki, czy inny sposób co drugi utwór) ale od tej albo boli głowa (fatalnie brzmiąca, przepuszczona przez komputer gitara w „X-Training”), albo jest źle zmontowana (zarówno „Rise Up To Rule” i „Let Battle Commence” powinny zostać podzielone na parę krótszych ścieżek), albo stanowi zżynkę z hitów RCP (popularna ostatnio „Incepcja”, ale też i choćby „The Thin Red Line”), albo zwyczajnie brakuje jej polotu i pomysłowości, jakimi mogą się pochwalić oprawy do singerowskiej trylogii. A czasem i wszystko to na raz…
O dziwo, większość z tych niedostatków – zarówno w warsztacie, jak i obyciu Jackmana – niknie jednak na dużym ekranie, gdzie muzyka sprawdza się więcej, niż poprawnie, dodając wielu scenom +50 do zajebistości. Tym samym nie jest to muzyka zła. Jedynie niedopracowana, odrobinę prostacka i albumowo kiksująca, przez co pozostawia duży niedosyt. Mimo ewidentnej fajności trochę jej więc do pierwszej klasy brakuje…
Trzeba przyznać, że dwa świetne tematy stworzył tu Jackman, (co ja plotę, „First Class” i „Magneto” są zajebiste) i bardzo dobrze poprowadził nimi historię, tworząc jeden z lepszych i bardziej wyrazistych scorów do ekranizacji komiksu w 2011 roku. Nie wiem tylko dlaczego „X-Training” ma tylko dwie nutki, gitara, gitarą, ale to jeden z najjaśniejszych punktów filmu i płyty, czysty fun.
Ma dwie nutki, bo nie trawię tego tracku, nie tylko przez gitarę. Jest zwyczajnie brzydki, niewykorzystuje potencjału i cierpi na zły montaż. W porównaniu z kamenowskim „Mutant School”, który jest w podobnym stylu to dno, ale i gdy porównać go do najlepszych melodii z FC zwyczajnie nie wypada to na jego korzyść 🙂
Od kiedy Thin Red Line jest hitem RCP? 😀
Od kiedy napisał go Zimmer i s-ka? 🙂
TTRL było przed RCP, poza tym to był tylko Powell. Poza tym był tylko Lupica, a w większości jest to samodzielny Hans. Z resztą, nie nazwałbym TTRL hitem. 😛
RCP, MV – jak zwał tak zwał, a instytucja ta sama. A fakt, że Hans sobie pomógł tylko dwoma pomagierami niczego nie zmienia,a już na pewno nie faktu, że muzycznie TTRL była hitem 🙂
Nie wiem, mnie się „hit” kojarzy z The Rock, albo czymś raczej… 😛
No cóż, może faktycznie nie do końca trafione określenie, ale wiadomo o co chodzi 😉
Sorry,że to powiem,ale Danielos naprawde nie zamulaj 😛
W sumie score może być. Parę fajnych kawałków, szczególnie ten otwierający płytę. Szkoda tylko, że mamy znowu niefortunne nawiązania do „Inception” i brakuje mi też jakiś muzycznych odniesień do czasu w jakim się toczy akcja filmu. Ale na 3 starczy.